poniedziałek, 10 marca 2014

Funnel of Love

Taki tam króciutki tekst z nowego Magla o nowym Jarmuschu. Kawał kina! Smacznego.




Słysząc słowo „wampir” automatycznie podążamy jedną z dwóch ścieżek – z jednej strony dystyngowany krwiopijca, nota bene hrabia, który przed aktem wyssania ofiary uwiedzie ją podczas kolacji przy świecach, zaimponuje erudycją i zaproponuje nocleg, z drugiej zaś na wpół zdziczała, opętana żądzą krwi bestia, która zamiast przez słomkę, wlewa w siebie krew wiadrami. Jim Jarmusch nie byłby jednak sobą, gdyby nie zaproponował wampira zupełnie nowego, wampira na miarę naszych czasów.U Jarmuscha dramatyczne zatapianie kłów w tętnicy szyjnej praktycznie nie występuje, w końcu kto chciałby pobrudzić swoje z precyzją dobrane ubrania, niszcząc sobie przy tym fryzurę?

Widzowie zaznajomieni z twórczością białowłosego gentlemana z Ohio wiedzą, czego można się po nim spodziewać –to typ reżysera, który pozostaje wierny własnemu, niezwykle wyrazistemu stylowi i zawsze jest chętny do podzielenia się z niewinnym widzem sporą dawką goryczy i rozczarowania światem ukazanymi w swojej unikalnej, statycznej i nihilistycznej perspektywie. Choć prawdą jest, że Jarmusch to nie Danny Boyle, który nakręcił już chyba film w każdym możliwym gatunku, to prawdą jest również, że konwencja, w której Jim czuje się najswobodniej, ciągle się nie wyczerpała.

Bohaterami swojego najnowszego filmu Jarmusch uczynił dwójkę niesamowicie zblazowanych artystów-wampirów, granych przez Toma Hiddlestone’a i Tildę Swinton, którzy po latach rozłąki postanawiają odbudować swój związek sprzed setek lat. Wszystko szło w mozliwie najlepszą stronę, do momentu przybycia młodszej siostry wampirzycy, lolitki o twarzy Mii Wasikowskiej. Fabuła nigdy nie była tym, co w tworzeniu filmów kręciło Jarmuscha najbardziej, jednak przyznać trzeba, że w porównaniu z innymi jego dziełami „Tylko kochankowie przeżyją” zachowują wręcz zawrotne tempo, a historia nie jest jedynie wyciętym fragmentem ze słynnego zdania Hitchcocka.
Znacznie ważniejsze niż fabuła są tradycyjnie konstrukcja postaci, miejsce akcji, muzyka i kompozycyjne mistrzostwo Jarmuscha, który po raz kolejny obrazem opowiada więcej niż słowem.


 Wampiry Jarmuscha zamiast zasadzać się w ciemnych zaułkach na worki z Arh+ wolą kulturalnie skorumpować lekarza, który za odpowiednią opłatą odstąpi torebkę życiodajnego płynu, lub też w konspiracyjnym stylu, godnym wielkich narkotykowych transakcji przekazywać sobie walizki z nią w małej kawiarence. Nawiązanie do narkotyków nie jest przypadkowe, bowiem krew u Jarmuscha nie działa jak ekwiwalent schabowego - poza dostarczeniem sił witalnych pozwala również wyruszyć na „wycieczkę” w starym, dobrym, rockowym stylu. Naznaczeni wymownymi imionami Adama i Ewy krwiopijcy przez setki lat obcowania z największymi umysłami zamieszkującymi Ziemię stali się bardziej spragnieni sztuki, miłości i doznań duchowych niż krwi śmiertelnych. Adam, jako awangardowy muzyk , żyje w symbiozie ze swoim ludzkim roadie, który zapewnia mu dostawy rzadkich gitar, których sam dotyk jest dla bohaterów źródłem ekscytacji, Eve pochłania poezję. Gdy wampiry spotykają się w Detroit, by odnowić łączące ich uczucie, film zyskuje trzeciego (w zasadzie czwartego, po genialnej muzyce) głównego bohatera. Cudownie sfilmowane miasto, będące kiedyś symbolem przemysłowej potęgi Stanów odgrywa rolę Nowego Jorku z wcześniejszych dokonań twórcy – jest brudnym, klaustrofobicznym, pordzewiałym miejscem, gdzie czas się zatrzymał, a wraz z nim wszyscy znajdujący się na terenie miasta. Dosadnie określa to główny bohater, nazywając mieszkańców bandą zombie. Typowe dla Jarmuscha patrzenie na świat przez różowe okulary.
W sferze audiowizualnej film jest perfekcyjny. Statyka obrazu, nisko ustawiona kamera i wylewająca się z ekranu pozorna monotonia to znaki rozpoznawcze reżysera, zaczerpnięte w prostej linii od japońskiego mistrza, Yasujiro Ozu. Niezwykle wazną role pełni również ścieżka dźwiękowa, z tytułem tego tekstu na czele. Dopełnia, komentuje, wprowadza bohaterów w najbardziej emocjonalne stany.

„Only Lovers Left Alive” jest triumfalnym powrotem Jarmuscha do formy po nieszczególnie udanym „Limits of Control”. Reżyser stworzył film równocześnie nietypowy dla siebie - z nieco szybszą akcją i, przede wszystkim, wprowadzając wątek nadprzyrodzony, co zdaje się kłócić z jego tendencją do przedstawiania swoich bohaterów w wyjątkowo naturalistyczny sposób, na tle równie nieprzyjemnych lokacji – i zawierający wszystkie składniki, pozwalające określić obraz mianem „czystego Jarmuscha” – z charakterystycznym stylem kręcenia, masą czarnego humoru przebijającego się w erudycyjnych dialogach bohaterów i tym nieuchwytnym „czymś”, co sprawia, że nie ma wątpliwości co do autora dzieła. 


poniedziałek, 28 października 2013

Totalna Fikcja

Tekst na filmwebowe "Powiększenie" -nie do końca udany, ale może nie do końca tragiczny, za to na pewno bardzo długi. Smacznego.

Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła.

Na rewelacje Edwarda Snowdena o wścibskim rządzie Stanów Zjednoczonych, którzy przez PRYZMAT podgląda i podsłuchuje Bogu ducha winnych Amerykanów niemal wszyscy zareagowali zdumieniem. Nie powinni, przecież już przeszło 75 lat temu George Orwell w swoim „Roku 1984” opisał funkcjonowanie państwa nadopiekuńczego, które z okutymi butami wchodzi w intymność swoich obywateli, ba, my sami nosimy w sobie zestaw cech Wielkiego Brata, podglądacza ostatecznego.



Ministerstwo Obfitości

Choć w realnym świecie pojęcie myślozbrodni nie figuruje w kodeksie karnym, szereg twórców w powieści Orwella znalazł pożywkę dla swojej kreatywności. Dosadna wizja totalitarnego państwa stale pobudza wyobraźnię twórców, zarówno tych wyglądających z szuflady z napisem „kino ambitne”, jak i rozhasanych reżyserów kina popularnego. Oprócz dosłownych ekranizacji powstał szereg reinterpretacji, a także filmów, nad którymi po prostu unosi się fatalistyczny, orwellowski duch.
Jako pierwszy zekranizowania „Roku...” podjął się Michael Anderson w niespełna 7 lat po wydaniu książkowego pierwowzoru. Wersja z 1956 zniknęła jednak w pomroce dziejów, jedynym wartym zapamiętania akcentem była obsadowa ciekawostka – głównego bohatera, Winstona Smitha, zagrał Edmond O’Brien (O’Brien to postać kluczowa dla fabuły książki). Znacznie bardziej udana okazała się próba z tytułowego roku. „Rok 1984” A.D 1984 w reżyserii Michaela Radforda kusił świetną obsadą z Johnem Hurtem i Richardem Burtonem na czele, doskonałą, brudną scenografią i wiernością pierwowzororowi. Żadnej z dosłownych interpretacji książki nie udało się jednak osiągnąć siły oddziaływania wersji literackiej właśnie poprzez kurczowe trzymanie się książki. Świat wykreowany przez Orwella w dosłownym wydaniu zdaje się nie do zaakceptowania w kinie, ponieważ trudno zaklasyfikować go do konkretnego gatunku – nie jest to ani science-fiction, ani dramat w sensie stricte –a co za tym idzie, ciężko wtłoczyć go w ramy seansu filmowego. Ostra satyra sącząca się z kart powieści umyka gdzieś w tłumaczeniu na język filmu, dlatego za znacznie lepsze uznaje się filmy zaledwie „Rokiem” inspirowane, maglujące Angsoc przez wrażliwość twórcy.

Ministerstwo Miłości



Na przykład filmy takie jak „Ucieczka Logana” autorstwa Michaela Andersona (twórcy pierwszej ekranizacji „Roku” z 1954r.). Beznadzieja życia bohaterów „Ucieczki” nie ogranicza się, jak w „1984” do wegetowania i tłamszenia indywidualności. Tutaj, pomimo pozornej idylli, wszyscy ludzie po swoich 30. urodzinach zmuszani są do popełnienia samobójstwa, w celu dostąpienia rzekomej reinkarnacji. W „Ucieczce Logana” poza jasnymi Orwellowskimi inspiracjami w postaci Wielkiego Brata i bezlitosnego totalitarnego państwa przyszłości z całym propagandowym bogactwem inwentarza przebija motyw sekty, parareligijnego uwielbienia. Obydwa wątki doskonale się ze sobą łączą, tworząc przerażającą wizję zdegenerowanej przyszłości w bardzo orwellowskim duchu. Podobną tematykę podejmuje „Wyspa” Michaela Baya – w zamkniętym, ultranowoczesnym kompleksie żyją setki ludzi, których kazdy krok jest kontrolowany, a niewłaściwe zachowania stają się przedmiotem natychmiastowej interwencji odpowiednich służb. Gdy bohater, grany przez Ewana McGregora Lincoln sześć-echo, odkrywa, że świat, w którym żyje nie jest tym, na co wygląda, postanawia uciec, zabierając ze sobą Jordan Dwa-Delta (Scarlett Johansson). Pomimo stricte rozrywkowego rodowodu „Wyspa” czerpie z Orwella pełnymi garściami, przenosząc do swojego świata nie tylko elementy ustroju Oceanii, ale także typy bohaterów i ich poszczególne zachowania.
Na przeciwległym biegunie znajdują się bohaterowie, którzy po odkryciu, że świat nie jest wcale taki, jakim widzieli go do tej pory, zamiast uciekać, usiłują wziąć sprawy we własne ręce, nierzadko pokaźnie umięśnione i uzbrojone w cały arsenał broni palnej. Tak właśnie postąpił Nada z „Oni żyją” Johna Carpentera z 1988 roku, który po założeniu specjalnych okularów zobaczył świat, jakim jest naprawdę – pełnym propagandy miejscem rządzonym przez... kosmitów. Miejscem, w którym ludzie tylko pozornie są wolni, w rzeczywistości zaś niczym marionetki realizują plany nowych władców naszej planety. Grany przez zapaśnika Roddy’ego Pipera Nada po doznaniu oświecenia chwyta za broń i przyłącza się do ruchu oporu, by obalić tyranię zakamuflowanych kosmitów. „Oni żyją” to w gruncie rzeczy średnio zrealizowane kino klasy B z drewnianym aktorstwem i kiepskim scenariuszem, ale orwellowska i antykonsumpcyjna zarazem wymowa sprawia, że stają się czymś więcej. O klasie filmu w dużym stopniu decyduje jedna, konkretna scena, w pewien sposób surrealistyczna bijatyka, podczas której jedna ze stron jest gotowa oddać kawał zdrowia, aby tylko nie przejrzeć na oczy. Strach przed utratą wygodnego życia wygrywa z możliwością poznania prawdy.
Bliższą książce i poważniejszą wizję przedstawił Kurt Wimmer w swoim „Equilibrium”. Film posiada własną tożsamość, nie kopiuje Orwella wprost, ale ogrom analogii nie daje złudzeń, że do czynienia mamy z autorską interpretacją „Roku”. Tłumienie indywidualności, skuteczne zabijanie ludzkich odruchów, wąska grupa uprzywilejowanej elity, inwigilacja, bezwzględna walka z jakimkolwiek przejawem sprzeciwu, człowiek, który ma dość – to wszystko cechy wspólne książki oraz filmu. U Wimmera „1984” ukrywa się pod fasadą wysokooktanowej akcji i świetnych efektów specjalnych. Pomimo położenia większego nacisku na walory wizualno-rozrywkowe, wizja Orwella przedstawiona została w sposób sugestywny i niepokojący, do czego w znacznym stopniu przyczynili się aktorzy, z Christianem Bale’m na czele, którzy świetnie wywiązali się ze swoich ról. Swoistą syntezą obydwu obrazów jest „V jak Vendetta”. Wysmakowany stylistycznie film przedstawia walkę romantycznego V z totalitarną władzą, walkę wolności osobistej z państwem, wolność tą kradnącym.

Ministerstwo Głupich kroków

Wszystkie z wymienionych wyżej filmów, poza dosłownymi ekranizacjami, przemycały ducha „Roku 1984” pod przykrywką kina gatunkowego. Jak się jednak okazało, by Orwell mógł uderzyć z pełną mocą nie trzeba było wprowadzać do niego baletowych walk czy  niesamowitych efektów specjalnych. Jedyne, czego potrzeba było do popełnienia ekranizacji możliwie bliskiej ideałowi to odpowiedni człowiek, który przefiltrowałby książkę przez własną percepcję, która wchodzi w rezonans z percepcją twórcy „Roku 1894”. Mowa o Terry’m Gilliamie, który w 1985 roku nakręcił „Brazil”, będące zarówno dziełem na wskroś gilliamowym, na wskroś pythonowskim, jak i na wskroś orwellowskim. Gilliam zdarł z pierwowzoru wierzchnią warstwę powagi i ubrał go w kostium absurdu. Satyra zawarta w dziele przestała być przesadnie ponura, co nie znaczy, że w głębi film nie pozostał mroczny, brudny i depresyjny. Całości dopełnia niepodrabialny zmysł estetyczny twórcy, kreującego psychodeliczne wizje i surrealistyczne zachowania z niebywałą precyzją. Nie bez powodu „Brazil” uznawany bywa za najlepszy film lat 80.


Wielcy my patrzymy.



Przyglądanie się przez ekran telewizora totalitarnym tworom w skali makro bywa przerażające, lęk przed ziszczeniem się owego czarnego scenariusza jest rzeczą absolutnie naturalną. Rzadko jednak jesteśmy sobie w stanie uświadomić, że niemal każda ze składowych „Roku 1984” istnieje również w mikroskali, nie na terenie państwa, tylko pokoju. Czymże innym niż wtrąceniem do kilkupokojowej Oceanii są igraszki Jigsawa z nadmiernie rozrośniętej serii „Piła”? Czy fabuła „Lotu nad Kukułczym Gniazdem” nie rozgrywa się gdzieś w Ministerstwie Miłości? Nieustannie obserwowani ludzie zmuszani przez zawiadującego wszystkim tyrana do wykonywania sprzecznych ze swoim sumieniem czynności, w sytuacji stałego zagrożenia – brzmi znajomo. Sam Roman Polański z braku rzeczywistego Wielkiego Brata wytworzył kolektywny obraz swoich sąsiadów z „Lokatora” jako wiecznie inwigilujących, śledzących każdy jego krok szpiegów.
Idąc o krok dalej, czy tak trudno w nas samych, widzach, byłoby znaleźć cechy Wielkiego Podglądacza? Odchodząc od samej istoty seansu filmowego jako wejścia w przestrzeń życiową wykreowanych przez bohaterów postaci, są obrazy, które smakując zakazanym owocem, magnetycznie przyciągają wzrok lekko zmieszanego widza. Takim filmem jest na przykład „Funny Games” Michaela Hanekego. Stężenie okrucieństwa i przemocy jest w filmie tak duże, że naturalną reakcją byłoby odwrócenie wzroku. (Anty)Bohaterowie są tego świadomi, tak samo jak wiedzą, że mimo wszystko wzroku nie odwrócimy, dlatego stosują szereg zabiegów, czasem nawet dosłownie puszczając oko, utwierdzając tylko w przekonaniu, że oto przez dziurkę od klucza obserwujemy coś, co nie jest przeznaczone dla naszych oczu. I nie możemy się od tej dziurki oderwać.
Jeszcze nie tak dawno temu cała Polska z wypiekami na twarzy przyglądała się, poprzez działające dwadzieścia cztery godziny na dobę kamery, mieszkańcom domu „Wielkiego Brata”. Zamknięci w nim ludzie, bez dostępu do świata zewnętrznego za zadanie mieli zaskarbić sobie przychylność widzów, która skutkowała dłuższym ich pobytem w owym domu i zwiększeniem szansy na końcową nagrodę. Poza wykreowaniem szeregu niskojakościowych celebrytów i przyczynieniem się do powstania perełki rodzimej kinematografii - „Gulczas, a jak myślisz?” -  program zwrócił uwagę na  ciekawe socjologicznie zjawisko. Pragniemy podglądać innych, ich codzienne życie. „Big Brother” to nie tylko zadania, podczas których uczestnicy musieli wykazać się sprawnością, luzem czy dystansem do siebie, to głównie oglądanie porannej toalety mieszkańców czy przygotowywanie przez nich posiłków. Transmitowane na żywo. W takim środowisku Peter Weir umieścił bohatera swojego „Truman Show”. Truman Burbank jest bohaterem największego reality show w dziejach. Każdy jego krok śledzą dziesiątki kamer, najdrobniejszy nawet ruch jest transmitowany na żywo. Istnieje jednak jedna zasadnicza różnica między bohaterem, a uczestnikami Big Brothera – Truman nie ma pojęcia, że jego życie stanowi rozrywkę dla milionów telewidzów. Gdy dowiaduje się, że każde zdarzenie, od witających go sąsiadów, aż po przyjęcie urodzinowe jest starannie wyreżyserowane, podejmuje próbę wydostania się spod gigantycznego klosza.
Ewaporacja
Co jednak, gdy podglądanie życia nie wystarcza? Naturalnym następstwem jest chęć podejrzenia śmierci. W tym kierunku poszedł Stephen King, gdy opublikował „Wielki Marsz”. Tytułowy marsz to transmitowane na wielką skalę zawody. Stu nastoletnich chłopców ma za zadanie maszerować z prędkością 4 mil na godzinę. Każdy, kogo pokona zmęczenie, dostaje czerwoną kartkę – kule z karabinu.  King opisuje niezdrową fascynację widzów, dopingujących równie głośno zawodników, co dzierżących karabiny żołnierzy. Bliźniaczo podobny zamysł przyświecał twórcom „Igrzysk Śmierci”. W totalitarnym państwie przyszłości co roku para  trybutów z każdego z dwunastu dystryktów kraju musi zmierzyć się ze sobą, walcząc na śmierć i życie. Poza mordowaniem się nawzajem uczestnicy muszą dbać również o to, by publiczność, a za nimi sponsorzy, obdarzyli ich sympatią, która skutkować może nadesłaniem paczki z lekami lub bronią. Choć wizje z „Truman show” czy „Igrzysk Śmierci” zrodziły się wyłącznie w wyobraźni twórców, to obydwie stanowią rozbudowaną wersję reality show „Wielkiego Brata”. Zgłoszenia do programu zastąpiło wcielenie do niego bez woli bohatera, a smsy poparcia zastąpiono decyzją, kto przeżyje kolejny dzień.

Dwójmyślenie

Już czwarte pokolenie z przerażeniem zaczytuje się w magnum opus George’a Orwella, zapominając, że wizja zawarta w powieści może znaleźć swoje odzwierciedlenie we współczesnym świecie, choć nie zawsze na tak wielką, międzynarodową skalę. Wynajdowanie podobieństw między rzeczywistością, a światem wymienionych filmów może prowadzić do niepokojącej konstatacji –chęć podglądania, inwigilowania innych i decydowania o ich losie nie jest wyłącznie domeną wynaturzonych ustrojów politycznych, chęci te tkwią często w jednostkach, które dla wielkiej polityki nie istnieją. Innymi słowy – Wielki Brat siedzi w każdym z nas.




środa, 23 października 2013

Szczęście - Tkwimy w tym razem

Pierwszy tekst po przerwie nazwijmy-to-wakacyjnej. Recenzja "Brazil", którą napisałem na "Powiększenie" Filmwebu, w którym zająłem jedno z zaszczytnych miejsc 5-400. Smacznego


Szczęście – tkwimy w tym razem
Są sytuacje, w których nie da się uniknąć używania pewnych słów-kluczy. Tak jak grając w brydża co i rusz słyszymy pas, a wyprowadzając na spacer psa krzyczymy aport, tak pisząc o filmach Terry’ego Gilliama nie sposób nie użyć całego zestawu słownych wytrychów. Surrealistyczny, wizjonerski, psychodeliczny, plastyczny, ironiczny – określenia te pojawiają się w odniesieniu do dowolnego niemal filmu reżysera. Są jednak obrazy byłego Pythona, w których owe klucze ledwie poruszyłyby jedną z wielu zapadek misternego zamka. Do tych filmów należy używać wytrychów większego kalibru – precyzyjny, prześmiewczy, ponury, brudny, mistrzowski. Najdoskonalszym przykładem z teki reżysera jest Brazil z 1985 roku. Ten groteskowy miks Orwella z Kubrickiem przez wielu uważany jest za szczytowe osiągnięcie Gilliama, zaś równie liczna grupa uważa go za najlepszy film całej dekady. Czy słusznie?



Głównym bohaterem Brazil jest Sam Lawry, pracownik Ministerstwa Informacji w antyutopijnym świecie, po którym dokładny przewodnik znajduje się na kartach „Roku 1984” George’a Orwella. Wszechobecna inwigilacja, ograniczenie wolności obywateli, agresywna propaganda, rozwinięte ponad miarę aparaty przymusu z wielkim zapałem wykonujące swoje obowiązki to niewesoła codzienność Sama. Bohater zdaje się jednak nienajgorzej wpasowywać w mechanizm funkcjonowania państwa, przynajmniej za dnia. W nocy, w swoim łóżku, z nudnego urzędnika przemienia się w skrzydlatego bohatera, walczącego z bestiami i ratującego z opresji piękną kobietę. Zbiegiem okoliczności Lowry zostaje wplątany w zamieszanie, zbliżające go do dziewczyny ze snów, ale będące jednak bardzo nie w smak stróżom porządku społecznego, nieznoszącym indywidualności biurokratom.

Brazil jest ostrą jak brzytwa satyrą na techno- i biurokratyzm, być może ostrzeżeniem, ale w pierwszej kolejności autorską i błyskotliwą interpretacją ponadczasowego dzieła Orwella. Przedstawiony w filmie świat jest karykaturalny i groteskowy, zamieszkujący go ludzie zindoktrynowani i apatyczni. Jakikolwiek przejaw własnej inicjatywy lub sprzeciwu, nawet obiektywnie niegroźny, zostaje brutalnie stłumiony gdzieś w podziemiach Ministerstwa. Być może ze względu na beznadziejność położenia Sama widz angażuje się w jego historię i mu kibicuje. Zwłaszcza, jeśli w rolę Lowry’ego wciela się ktoś taki jak Jonathan Pryce. Niezdarność i nerwowość, którą nadał swojemu protagoniście Pryce sprawia, że do olbrzymiej dawki czarnego, absurdalnego humoru dorzuca się łyżeczkę slapsticku. Przed Ministerstwem Informacji Sam ewidentnie odbywał staż w Ministerstwie Głupich Kroków. To własnie humor jest tym, co odróżnia film Gilliama od literackiego pierwowzoru. Cięty, błyskotliwy, z wyraźnymi pythonowskimi korzeniami i na stałe wpisany w wykreowany przez reżysera świat dowcip wcale jednak nie sprawia, że świat ten wydaje się mniej brudny. Wręcz przeciwnie, absurd kpiny współgra z genialną, psychodeliczną scenografią, która jest jednym ze znaków firmowych Gilliama, a także z urozmaiconą, momentami rozbuchaną do granic ścieżką dźwiękową, tworząc surrealistyczny zwid, halucynację, z której pozornie chciałoby się jak najszybciej obudzić. Pomimo jego odrażającej natury, w zwidzie tym jest coś hipnotyzującego, co sprawia, że widzi się go pięknym i obudzenie się byłoby de facto najmniej satysfakcjonującym rozwiązaniem. Ot, geniusz twórcy, którego niepodważalnym dowodem jedna z końcowych sekwencji, pościg – absolutny audiowizualny majstersztyk.



Tytuł recenzji jest tekstem widniejącym na jednym z propagandowych billboardów w filmie. Faktycznie, w owej karykaturalnej wizji szczęścia tkwią wszyscy razem – miotający się Sam, jego uzależniona od operacji plastycznych matka, ukochana, inwigilowani i zabijani bez skrupułów szarzy obywatele. Wszyscy w nim tkwią, od owego szczęścia nie da się uciec. Świat w „Brazil” zmierza ku ostatecznemu upadkowi ludzi, ich moralności i indywidualności, ale dzięki Gilliamowi jest to naprawdę przepiękna katastrofa.



Vozvrashchenie

Wracam do nieregularnej blogowej aktywności po szeroko pojętych wakacjach. Mam w zanadrzu kilka tekstów, więc można spodziewać się sporej częstotliwości w nadchodzących dniach. Zacznę już za chwileczkę, już za momencik.


poniedziałek, 17 czerwca 2013

Refn nie wybacza

Pierwszy od dawna wpis na bloga, traktujący (werble) o Refnie, a mianowicie o jego najnowszym dziele, "Only God Forgives". Zdaję sobie sprawę, że większość ostatnich wpisów każe sugerować, że blog zamienił się w fanpage szalonego Duńczyka, ale obiecuję, że to ostatni o nim wpis aż do następnego filmu. W niedługim czasie postaram się wrzucić coś zupełnie z Refnem niezwiązanego, prawdopodobnie o Deadpoolu.
A tymczasem - Smacznego:






Znów dałem się nabrać Refnowi.

Duńczyk jest najbardziej nieprzewidywalnym spośród przewidywalnych reżyserów. Z jednej strony wiadomo, że kino jego można nazwać autorskim, jak żadne inne spośród pukających obecnie do powszechnej świadomości twórców, z drugiej jednak chwilowy flirt z mainstreamem przy okazji „Drive” pozwalał spodziewać się  filmu dla stosunkowo szerokiej widowni. W takim przekonaniu umacniały publikowane sukcesywnie trailery oraz urywki filmu, kipiące od emocji i adrenaliny, sugerujące, że „Tylko Bóg Wybacza” będzie tajskim bliźniakiem „Drive”.

Prawdopodobnie nie tylko ja dałem się nabrać. Sądząc po pustoszejących w trakcie seansu salach kinowych i niewybrednych komentarzach filmowych smakoszy po raz kolejny Refn może zacierać ręce, że udało mu się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Stworzył film głęboko medytacyjny, na wskroś artystyczny (o czym za chwilę), sprzedał go zaś jako twór z pogranicza thrillera i kryminału. A ludzie wychodzący w trakcie pokazu? Cóż, i tak nie byli dla Duńczyka targetem, a ewentualne łzy smutku zawsze otrzeć może sobie zarobionymi na nich dolarami.

Valhalla Drivin’



Nowy film Refna jest prostą historią o zbrodni i zemście, niemym pojedynku porucznika tajwańskiej policji i gangstera.  Za Filmwebem:Julian (Ryan Gosling) w Bankoku jest właścicielem klubu, w którym prowadzi nie do końca legalne interesy. Kiedy jego brat Billy zostaje zamordowany, życie Juliana radykalnie się zmienia. Ich matka (Kristin Scott Thomas) oczekuje, że młodszy syn odnajdzie zabójców brata i go pomści. Mężczyzna – mimo oporów i wątpliwości – postanawia dotrzeć do człowieka, który prawdopodobnie stoi za śmiercią Billy'ego. Wie tylko, że w ciemnych zaułkach miasta nazywają go Aniołem Zemsty...
Tradycyjnie już u Refna fabuła nie jest najistotniejszym elementem jego filmów. Jest tylko pretekstem do przekazania emocji, przemyśleń lub też czystko estetycznych doznań na miarę najwyższej sztuki. Jeżeli reżyser od samego początku swojej kariery zdradzał inklinacje w stronę formalnej oryginalności i estetycznej doskonałości swoich dzieł, to w „Only God...” doprowadził stronę formalną do absolutu. Każde ujęcie jest ucztą dla oczu, ani jeden kadr nie jest skomponowany niedbale czy wstawiony na siłę. Charakterystyczne dla twórcy długie, senne ujęcia w połączeniu z genialną ścieżką dźwiękową Cliffa Martineza wprowadzały widza w hipnotyczny, oniryczny stan. Wszechobecna symetria, symbolizująca prawdopodobnie ład i porządek wielokrotnie zaburzana jest przez sceny czystej przemocy. Przez większość filmu na obiektyw kamery nałożony jest krwistoczerwony filtr, który dość jednoznacznie każe kojarzyć miejsce akcji z piekłem. Większośc bohaterów wydaje się być całkiem dobrze urządzona w owym piekle, tylko nieliczni wyglądają, jakby trafili tam za karę.

W „Tylko Bóg...” nastąpiło odwrócenie typowego dla Refna układu sił w ramach płci. Najmocniejszą, centralną postacią, która nosi w sobie charakterystyczne dla twórcy cechy, takie jak nieustępliwość, bezwzględność, bezlitosność czy wyrachowanie, jest kobieta. Matka głównego bohatera (grana przez świetną Kirstin Scott Thomas) jest dla filmu tym , kim dla Bronsona był Tom Hardy a dla „Drive” postać Ryana Goslinga. O ile w kazdym poprzednim obrazie główny bohater był przedstawieniem idei męskości, o tyle tę rolę w „Tylko Bóg...” przejmuje własnie Scott Thomas. Sprawia to, że jej bohaterka jest w zasadzie jedyną postacią z krwi i kości, pozostali protagoniści reżysera są jedynie emanacjami idei, które za nimi stoją i ich konfrontacja na bokserskim ringu nie jest bijatyką między dwoma facetami, raczej czymś na kształt boksu między dobrem i złem, przy czym nikt nie wie, kto jest tym dobrym, a kto złym. W tym miejscu trzeba wsadzić łyżkę dziegdziu, ponieważ mimo, że to tylko emanacje, to jednak w filmie musiały mieć jakąś twarz. Obsada skompletowana została niemal perfekcyjnie, niemal każda rola wbijała w fotel, ale jest jedno ale. Ale nazywa się Ryan Gosling. O ile trudno wyobrazić sobie, żeby w „Drive” ktoś mógł być choćby o włos lepszy, o tyle w najnowszym filmie Gosling zachowuje się jak karykatura wykreowanej w tamtym obrazie postaci. Przez większość filmu jego toczony bardzo paskudną odmianą kompleksu Edypa (co bardzo istotne dla odczytania całej jego psychologicznej struktury) bohater sennie wpatruje się w przestrzeń z miną zbitego szczeniaka. Oczywiście ta mina i to spojrzenie oddają emocje i stan ducha głównego bohatera, jednak mając w pamięci „Drive” nie sposób nie pomyśleć, że Gosling w „Only God...” to Driver przeglądający się w bardzo krzywym zwierciadle.

„Only God Forgives” zdecydowanie bliżej ma do filozoficznego “Valhalla Rising” niż popkulturowego „Drive”. Ponury, przygaszony filtr nałożony na kamerę, oniryzm wylewający się z ekranu i olbrzymie nasycenie symboliką (czy to religijną, czy też filozoficzną) niemal każdego kadru sprawia, że trudno rozłączyć te dwa filmy.  W „Valhalli” bezimienny bohater płynął łodzią ku jądru ciemności, prosto do piekła. Wygląda na to, że Ryan Gosling, odjeżdżając w siną dal na zakończenie „Drive”, dotarł właśnie do celu podróży Bezimiennego.


Pomimo, że uważam „Only God Forgives” za świetny film, ciężko jest mi go z czystym sumieniem polecić. Potrafi wymęczyć widza monotonią i przytłoczyć statycznością obrazu. Kinomani szukający akcji zmierzającej z punktu A do B będą zawiedzeni, podobnie fani „Drive”. Jeżeli jednak ktoś, jak ja, uwielbia „Valhallę Rising”, na seansie poczuje się jak w domu.



W filmwebowej skali oceniłbym „Tylko Bóg Wybacza” po jednokrotnym obejrzeniu na 8. Nie wyżej, bo choć ten film to czysty Refn, to nawałnica symboliki i ukrytych znaczeń nieco mnie przygniotła, więc prawdopodobnie gdybym jeszcze kiedyś skusił się na ten obraz, obejrzał go dokładniej, ocena mogłaby podskoczyć o punkt.

sobota, 27 kwietnia 2013

Zagraj to jeszcze raz, Dinokrokodylu

Krótki i lekki okolicznościowy tekst przedsesyjny, będący czubkiem góry lodowej wspaniałości, jaką są tragicznie złe filmy. Smacznego:



Głośno sapiąc, plując jadem i szczerząc kły, wielkimi krokami zbliża się mityczna bestia, postrach intelektualnej elity społeczeństwa, przyszłych przywódców narodu i fanów zniżek na przejazdy komunikacją miejską – SESJA. Co najgorsze, francy praktycznie nie da się zabić, odpędzona wraca z przerażającą regularnością. Ilu studentów tyle sposobów na radzenie sobie z jej gorącym oddechem na karku, jednak najpopularniejsze zdecydowanie są dwa – rzetelna nauka oraz prokrastynacja. W ramach drugiego podejścia polecam seans najgorszych filmów świata – po pierwsze to doskonała rozrywka, po drugie zaś oglądanie nierównego starcia grupy biednych, biuściastych cheerleaderek z Sharktopusem lub innym Gatoroidem może uzmysłowić, że statystyka to wcale nie najgorsze bagno, w jakie można wdepnąć.

 

Jim Wynorski – the Boss


Mówiąc o złych filmach nie sposób nie poświęcić miejsca donowi Corleone złego filmu o swojsko brzmiacym nazwisku. Jim Wynorski spłodził (wydalił?) przeszło 80 filmów, które podzielić można zasadzniczo na trzy kategorie – złe filmy, złe filmy o potworach, złe porno parodie znanych filmów. Do jego najwspanialszych dzieł należą zdecydowanie te, które opowiadają wzruszające historie o spotkaniu nieprzystosowanych stworzeń (w zależności od filmu – genetycznie zmutowane jaszczury lub amerykańska młodzież w różnych konfiguracjach) i ich krwawych waśniach. Filmy takie jak „Komodo kontra Kobra”, „Dinokrokodyl versus Supergator” czy najnowsza „Piranhoconda” wycisną łzę z oka największego nawet twardziela. Ciekawostką w filmach Wynorskiego są gościnne występy prawdziwych aktorów, w różnych epopejach zobaczyć mogliśmy m.in. Michaela Madsena, C.Thomasa Howella czy Davida Carradine’a.

Ed Wood – hipsteryzacja złego kina


Dawno temu żył sobie człowiek imieniem Ed Wood. Ed bardzo kochał filmy, niczego nie pragnął bardziej niż stać się wielkim reżyserem, legendą Hollywood. Brakowało naszemu bohaterowi tylko jednego – talentu. Nie przejmował się tym jednak zbytnio i uparcie tworzył gniot za gniotem. I pewnie by nasz Ed odszedł w niepamięć, gdyby w książce  "The Golden Turkey Awards" nie nadano mu miana „najgorszego reżysera wszechczasów”. Za magnum opus Wooda uznano „Plan 9 z kosmosu”, niemal dokumentalny obraz o inwazji kosmitów, ożywiających zmarłych i owymi zombiakami manipulujących w celu eksterminacji ludzkości. A, tak, i o wampirach. Aktorzy byli, scenografia niekoniecznie, do tego budżet filmu wynosił mniej więcej tyle, ile przeciętny student SGH tygodniowo wydaje na papierosy. Nawet jeśli nie pali.
Kult, który narósł wokół Wooda po wydaniu wymienionej wyżej książki sprawił, że stał się on jednym z najmodniejszych tematów rozmów hipsteryzującej młodzieży, zaś „Plan 9 z kosmosu” zagościł obok „Ojca Chrzestnego” i „Czasu Apokalipsy” na liście filmów, które każdy powinien zobaczyć. Być może nie o taką sławę pierwotnie naszemu Edowi chodziło, ale podejrzewam, że nie miałby nic przeciwko.

Troma – skonsultuj się z psychiatrą lub egzorcystą



Jeśli regularnie zażywasz twarde narkotyki, a w wolnych chwilach szyjesz sobie kombinezon narciarski z ludzkiej skóry zasłuchując się w Stachusky’ego, koniecznie zapoznaj się z filmami Tromy!
Zwykle kiedy ogląda się film, który z założenia jest zły, widz dobrze się bawi, obserwując celową nieporadność i brak logiki. W przypadku Tromy widz marzy o zamknięciu twórców w pokojach bez klamek.  „Tromeo i Julia”, „Toxic Avenger” czy „Barbarzyńska Nimfomanka w Piekle Dinozaurów” są filmami chorymi, to trzeba powiedzieć już na wstępie. Widać, że twórcy chcieli zrobić filmy złe, niesmaczne i kiczowate, ale ich wizje zdecydowanie wyszły poza granice zwykłego złego kina. Miażdżone głowy (arbuzy), wyrywane jelita (papier toaletowy), ludzie-świnie, toksyczni mściciele i penisy potwory są tam na porządku dziennym. Potężna dawka niesmacznej psychodelii.
Jednym słowem gorąco polecam, Troma jest super.

Martwy mózg Władcy Pierścieni


Zanim Peter Jackson zaczął kręcić pięciogodzinne reklamówki Nowej Zelandii uchodził za geniusza niezależnego kina spod znaku makabry i złego smaku. „Zły Smak” to zresztą tytuł jego debiutanckiego filmu, w którym Obcy przerabiają ludzi na intergalaktyczny Fast-Food.
Najdoskonalszym dokonaniem wczesnego Jacksona był jednak film „Martwica Mózgu” (de facto jedyny przytoczony tu film, który zyskał faktyczne uznanie krytyki). Chwytająca za serce fabuła (kobieta ugryziona przez małposzczura powoli zamienia się w zombie), pyszne aktorstwo i doskonała psychologiczna konstrukcja postaci świetnie współgrają z wysmakowanymi scenami delikatnie ukazanej przemocy. Ani jedno słowo w poprzednim zdaniu nie jest prawdą, co powinno być wystarczającą zachętą, by na własne oczy przekonać się, że nie ważne co aktualnie robisz, i tak masz szansę wyreżyserować Władcę Pierścieni.


Komando [czyt. Come (on) Arnold!]


Najbardziej dostępny ze wszystkich filmów wymienionych w tym wartościowym zestawieniu, często puszczany jako jako mega hit czy inne superkino. W odróżnieniu od wcześniej wymienionych filmów twórców „Komando” nie krępował ciasny budżet, a w obsadzie mieli niekwestiowanego gwiazdora. Powstał jednak film zły, co było najlepszym, co mogło mu się przydarzyć. Niesamowite dialogi (Right? WRONG), setki martwych wrogów Arnolda, poległych w równym stopniu od kul, co od granitowego akcentu przyszłego gubernatora Florydy i niemożliwa do przecenienia możliwość zobaczenia na własne oczy, jak Schwarzenegger po morderczym pojedynku zabija Freddie’gp Mercury’ego wyrwaną ze ściany rurą. Wielkie kino.

Weź się poucz

Jako się rzekło, najgorsze filmy na świecie mają nie tylko walor rozrywkowy, ale także edukacyjny. Pozwalają przekonać się o przykrych konsekwencjach przebywania zbyt blisko małposzczurów, drażnienia trzydziestometrowych dinokrokodyli czy wskakiwania do toksycznych odpadów, ale poza tym mają tę unikalną właściwość, że zaaplikowane w odpowiedniej dawce potrafią skutecznie zachęcić do nauki, by choć trochę podnieść zgwałcone przez seans IQ.  Warto jednak pamiętać, że nadmiar nauki równie dobrze co zupełne lenistwo doprowadzić może do Martwicy Mózgu.


piątek, 22 lutego 2013

Overdrive 'n' Overdose


Całkiem ciekawy eksperyment, bo tekst napisany po pijaku. Hyyp! Smacznego.

Podobno dobrej książki nie da sie streścić w dwóch zdaniach. Chcąc choćby w części przybliżyć jej świetność musimy bardziej lub mniej się w nią zagłębić. Choć daleki jestem od przyjęcia takiego twierdzenia jako aksjomatu, to w tym konkretnym przypadku jestem gotów sie z nim zgodzić.
Gdybym miał wskazać jeden jedyny film, z którym zabrałbym się na bezludną wyspę, wybór byłby trudny. Bo czy wziąć ze sobą piękną Dużą Rybę, czy elokwentną Tokijską Opowieść, czy może szalone Dazed and Confused? Myślę jednak, że wziąłbym skrajnie męskie, skrajnie romantyczne, skrajnie „adrenalinowe”, skrajnie kiczowate, w końcu skrajnie popkulturowe  Drive, film chyba najciekawszego „świeżego” twórcy, Nicolasa Windinga Refna.


Powszechnie utartym stereotypem jest, że kobiety uwielbiają historie miłosne, melodramaty. Męskiej części populacji z reguły zawiłe miłosne intrygi i cukierkowo-dramatyczne zwroty wątpliwej akcji dostarczały równie wątpliwej przyjemności co seks z przerażonym jeżem. W 2011 roku pojawiło się jednak Drive, które okazało się koncentratem z wspomnianych melodramatów, bardzo drobno przefiltrowanym przez męską percepcję . Mówiąc „męską”, mam na myśli pewien kod kulturowy, każący utożsamiać z tym co samcze to, co jest proste, szczere, niewymagające słów. Taki właśnie jest stosunek bezimiennego kierowcy (Drivera, dla przejrzystości), do poznanej przypadkiem sąsiadki. Mimo, że w całym filmie ani razu nie pada magiczne wyznanie na „K”, to każdy widz już po kilku chwilach będzie pewien, że do czynienia mamy z miłością z gatunku tych największych, bezgranicznych, każących poświęcić siebie dla dobra ukochanej osoby. Owej delikatnej myśli przewodniej filmu w żaden sposób nie jest w stanie zakłócić forma podania tego, w moim skromnym mniemaniu, absolutnego arcydzieła. Mimo, że Drive obfituje w charakterystyczną dla Refna niezwykle plastycznie ukazaną przemoc (WINDA),  to często jest ona łagodzona, lub też zupełnie marginalizowana przez sceny w pewien dziwny, hipnotyzujący sposób romantyczne (WINDA!).
Forma! Nieczęsto zdarza się, by w parze z wysmakowaną , precyzyjną, porywającą formą szła naprawdę bogata treść. Poprzedni akapit traktował z lekka o treści, pora o formie. Refn znany jest z tego, że radzenie sobie z finansowymi niedostatkami potrafi zmienić w sztukę. To, co w innych produkcjach uważane byłoby za fuszerkę, u niego, po zastosowaniu miliona zabiegów formalnych zyskuje świeżość w podaniu, a także drugie dno w interpretacji.  Mimo, że Drive jest najbardziej komercyjnym filmem reżysera, a co za tym idzie najmniej radykalnym jeśli chodzi o eksperymentowanie z taśmą, to samo patrzenie na niego sprawia niewypowiedzianą przyjemność. W największym skrócie Drive wygląda tak, jakby Jarmusch do spółki z Tarantino zekranizowali GTA. Powolne, nawet leniwe sceny, przedstawione w długich, statycznych ujęciach przeplatają się z teledyskowymi sekwencjami. Ten rwany rytm filmu, wbrew opiniom wielu amatorów mocnych, acz pustych wrażeń, dostarcza uważnemu widzowi więcej adrenaliny niż choćby milion trupów położonych przez dowolnego Stallone’a. Skoro wspomniałem o adrenalinie, nie sposób nie wspomnieć o ścieżce dźwiękowej, która zarówno w warstwie lirycznej, jak i czysto muzycznej zdaje się komentować sytuację zaistniałą na ekranie lub też dopełniać ją w niezwykle poruszający (nawet tak niechętne muzyce elektronicznej serce jak moje) sposób.
Nawet jednak odarte z miłosnego kontekstu, zupełnie formalnie zignorowane Drive pozostaje arcygenialnym, świetnym słabym filmem klasy B.  Prolog o bezimiennym wirtuozie kierownicy, który za dnia para się kaskaderką, nocą zaś bezpiecznie i piekielnie szybko transportuje przestępców z punktu zapalnego A do bezpiecznego punktu B jest wstępem do przedstawienia  niezbyt zagmatwanej, jednak trzymającej w napięciu głownej osi fabularnej, a przynajmniej odłamu osi, skupionego na Driverze, postanawiającemu przy pomocy swoich unikalnych zdolności pomóc sąsiadowi, który znalazł się w kłopotach, bo mafia w niezbyt wysublimowany sposób domaga się od niego zwrotu przyjacielskiej pożyczki. Mimo, że fabuła nie jest może zbyt wyrafinowana, to angażuje widza w stopniu, który pozwala mu na rozkoszowania się innymi, genialnymi elementami filmu.

Ostatnim składnikiem, który złożył sie na niesamowitość Drive, jest sama postać Drivera. Charakter grany przez Ryana Goslinga to czysty ekstrakt z męskości. Każdy mężczyzna chciałby być nim, a każda kobieta chciałaby być z nim. Milczący, przedkładający czyny nad słowa brutal, który jednak pod niezwykle twardą, zewnętrzną powłoką skrywa ogromną wrażliwość. Minimalistycznie zagranego Drivera cechuje także pewien przejmujący smutek i poczucie samotności, bo o ile z reguły Kierowca jest doskonale logiczny i bezwzględny wobec wrogów, o tyle w obecności swojej miłości na wierzch wychodzi jego drugie oblicze – niezmiernie smutnego, samotnego człowieka, który jeśli chodzi o zachowanie doskonale wpasował się w otaczający go bezwzględny świat, stał sie jego doskonałym trybem, jednak wewnętrznie jest przez ten świat bezustannie raniony. Właśnie taka niejednoznaczność i tajemniczość postaci, połączona z doskonałą, minimalistyczną grą Ryana Goslinga, który wolał grać oczami niż resztą ciała, co jest najwyższą formą kunsztu aktorskiego, daje tak oszałamiający efekt.

Drive jest w moim odczuciu niepowtwarzalnym doznaniem zarówno estetycznym, jak i emocjonalnym, co czyni z niego dzieło absolutnie wybitne. Co więcej, można Drive rozpatrywać również w innych kategoriach, z innymi punktami zaczepienia, próbować interpretować je w innym świetle lub względem innych kryteriów.  Troszkę tylko liznąłem pod wpływem chwili to, czym dla mnie jest Drive. A choć na pewno nie jest najlepszym filmem, jaki widziałem, prawdopodobnie nie łapałby się nawet do pierwszej 50, to zdecydowanie jest moim ulubionym obrazem i kocham w nim każdą klatkę, każdą sekundę. Po ok. 10 seansach owego dzieła mogę stwierdzić, że z której strony bym na Drive nie patrzył, film ów jest dla po prostu doskonały.

Tak jak pisałem na początku, dobrej książki nie da się streścić w dwóch zdaniach. Jeśli chodzi o filmy, sformułowałem inną prawidłowość – „O wybitnym filmie nie da sie po prostu zamienić dwóch zdań”.
A ja mógłbym o Drive dyskutować i dyskutować i dyskutować...