No, teraz tekst, który ma szansę stać się żelazną klasyką grafomanii i egzaltacji. Na "Rzezi" byłem. Oto, co nabazgrałem:
Roman Polański umie robić filmy. Zdarzały mu się filmy
niezłe, jak wtedy, kiedy wpakował Harrisona Forda w kłopoty albo tropił
wąpierze, zdarzają mu się filmy świetne, jak wtedy, gdy kazał Mii Farrow
urodzić dziecko szatana albo Jackowi Nicholsonowi cofnąć się o filmową epokę,
zdarzają mu się filmy wybitne, jak wtedy, gdy sam postradał zmysły w paryskiej
kamienicy, ale zdarzają mu się też filmy co najwyżej średnie. Właśnie do tej
ostatniej kategorii, mimo najszczerszych chęci pochylenia się nad geniuszem reżysera,
zaliczyć trzeba „Rzeź”.
Fabuła jest nadzwyczaj prosta – dwie pary, przedstawiciele
amerykańskiej klasy średniej, nadzwyczaj uprzejmi i ułożeni, spotykają się, by
przedyskutować bójkę swoich synów. Z początku przyjazne spotkanie przeradza się
w regularną wojnę z ciągłą zmianą frontów, bohaterowie pokazują swoje prawdziwe
oblicza. Tyle.
„Rzeź” jest adaptacją kontrowersyjnej ponoć sztuki „Bóg
mordu”. Teatralny rodowód przejawia się choćby tym, że cała akcja toczy się w
zasadzie w jednym pomieszczeniu, aktorów występujących w filmie można bez
problemu zliczyć na palcach jednej ręki, a siłą napędową obrazu jest dialog
między bohaterami. Już kiedyś komuś udało się stworzyć fascynujący i trzymający
w napięciu film realizujący wszystkie wymienione wytyczne, ale do tego trzeba
być Sidneyem Lumetem. Pomimo pozornego braku pola dla realizatorskiej wyobraźni
Pawłowi Edelmanowi udało się stworzyć film ciekawy ze strony wizualnej. Pomimo
braku faktycznego ruchu postaci dzięki montażowi uzyskujemy wrażenie dynamiki podkreślającej
słowną szermierkę bohaterów. Same dialogi również stoją na wysokim poziomie, a
kształtu i smaku nadają im aktorzy, dobrze dobrani do swych ról. Moim osobistym
faworytem jest Christoph Waltz, jedyna pełnokrwista postać z całego kwartetu.
Jodie Foster z kolei w moim odczuciu w pewnych momentach przeszarżowała, co nie
zmienia faktu, że gra aktorska jest jednym z atutów filmu. Wymienione przeze
mnie pozytywy prawdopodobnie wystarczyłyby, żeby każdy inny film uznać za kawał
solidnej roboty, ale że rzecz tyczy się Romana Polańskiego, to i wymagania są
odpowiednio wyższe. Pora wsadzić łychę dziegciu do tej beczki miodu.
Tym, co najbardziej przeszkadzało w odbiorze i wsiąknięciu w
film była skrajna archetypiczność postaci, które jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki przenosiły się z jednego bieguna zachowań na zupełnie przeciwny, przy ich całkowitej beznadziejności. Podobna
umowność, pewne przejaskrawienie w kreowaniu postaci obecna była również w
przytoczonych wcześniej „12 gniewnych ludziach”, jednak specyfika filmu Lumeta
pozwalała tę umowność zaakceptować. U Polańskiego nie do przełknięcia jest
rozdzielanie bohaterom cech w taki sposób, by nie znalazł się dla nich wspólny
mianownik. Dość karkołomną próbą byłoby porównanie postaci do kolorów, jednak
myślę, że mogłoby dobrze zobrazować sytuację w filmie. Oto Kate Winslet jest
zimno niebieska, by zaraz przybrać kolor wściekło pomarańczowy, Jodie Foster
jest koloru ciepło żółtego, by po wolcie przeistoczyć się (dosłownie i w
przenośni) w purpurę, John C. Reilly jest przezroczysty, by stać się czerwonym.
Wszystkie te kolory zmieniają się jak w kalejdoskopie, ale w żaden sposób się
ze sobą nie mieszają, co sprawia, że uczucie umowności i pewnego „przegięcia”
towarzyszy widzowi przez cały film. Tylko Christoph Waltz przez cały film jest stalowoszary,
czym wyróżnia się spośród innych In plus, ponieważ jest jedynym bohaterem,
który nie wydaje się być marnym aktorem, a prawdziwym człowiekiem z krwi i
kości. Protagoniści reprezentowali sobą jeden, określony typ człowieka tylko po
to, by w trakcie filmu w sposób gwałtowny stać się swoim przeciwieństwem. Nie
ma miejsca na jakiekolwiek zachowania pośrednie, albo jest się czarnym, albo
białym. W końcówce co prawda bohaterowie pod wpływem tak emocji jak i szkockiej
zawierają pewne sojusze, zjednoczeni na wspólnym froncie, pozostając jednak w
obrębie swojej indywidualnej, odmienionej charakterystyki, nabierając tym samym
bardziej ludzkiego wymiaru, jednak w moim odczuciu dobra końcówka nie równoważy
zbyt powierzchownego przedstawienia postaci i rozwoju akcji.
Pojawiają się głosy, że nowy film Polańskiego jest arcydziełem bezlitośnie obnażającym wady amerykańskiej klasy średniej. Mógłby z powodzeniem takim filmem zostać, gdyby opowiadał o prawdziwych ludziach, a nie manekinach naszpikowanych stereotypowymi cechami.
„Rzeź” miała potencjał by stać się naprawdę ciekawym,
wielowymiarowym filmem, skończyło się jednak na momentami niezłej komedii.
Trochę mało, jak na człowieka uznanego za geniusza.
Cieszy fakt, że Polański ciągle szuka czegoś nowego, nie
ogranicza się do jednego tematu, gatunku czy poetyki, a nuż z tych poszukiwań
wyjdzie kolejne dzieło na miarę „Lokatora”, cieszy też fakt, że podjął się
niełatwej próby dość dosłownego przeniesienia sztuki teatralnej na wielki
ekran, zachowując przy tym teatralną specyfikę, z jednością czasu, miejsca i
akcji na czele. Ale Polański nie jest Sidneyem Lumetem.