piątek, 22 lutego 2013

Overdrive 'n' Overdose


Całkiem ciekawy eksperyment, bo tekst napisany po pijaku. Hyyp! Smacznego.

Podobno dobrej książki nie da sie streścić w dwóch zdaniach. Chcąc choćby w części przybliżyć jej świetność musimy bardziej lub mniej się w nią zagłębić. Choć daleki jestem od przyjęcia takiego twierdzenia jako aksjomatu, to w tym konkretnym przypadku jestem gotów sie z nim zgodzić.
Gdybym miał wskazać jeden jedyny film, z którym zabrałbym się na bezludną wyspę, wybór byłby trudny. Bo czy wziąć ze sobą piękną Dużą Rybę, czy elokwentną Tokijską Opowieść, czy może szalone Dazed and Confused? Myślę jednak, że wziąłbym skrajnie męskie, skrajnie romantyczne, skrajnie „adrenalinowe”, skrajnie kiczowate, w końcu skrajnie popkulturowe  Drive, film chyba najciekawszego „świeżego” twórcy, Nicolasa Windinga Refna.


Powszechnie utartym stereotypem jest, że kobiety uwielbiają historie miłosne, melodramaty. Męskiej części populacji z reguły zawiłe miłosne intrygi i cukierkowo-dramatyczne zwroty wątpliwej akcji dostarczały równie wątpliwej przyjemności co seks z przerażonym jeżem. W 2011 roku pojawiło się jednak Drive, które okazało się koncentratem z wspomnianych melodramatów, bardzo drobno przefiltrowanym przez męską percepcję . Mówiąc „męską”, mam na myśli pewien kod kulturowy, każący utożsamiać z tym co samcze to, co jest proste, szczere, niewymagające słów. Taki właśnie jest stosunek bezimiennego kierowcy (Drivera, dla przejrzystości), do poznanej przypadkiem sąsiadki. Mimo, że w całym filmie ani razu nie pada magiczne wyznanie na „K”, to każdy widz już po kilku chwilach będzie pewien, że do czynienia mamy z miłością z gatunku tych największych, bezgranicznych, każących poświęcić siebie dla dobra ukochanej osoby. Owej delikatnej myśli przewodniej filmu w żaden sposób nie jest w stanie zakłócić forma podania tego, w moim skromnym mniemaniu, absolutnego arcydzieła. Mimo, że Drive obfituje w charakterystyczną dla Refna niezwykle plastycznie ukazaną przemoc (WINDA),  to często jest ona łagodzona, lub też zupełnie marginalizowana przez sceny w pewien dziwny, hipnotyzujący sposób romantyczne (WINDA!).
Forma! Nieczęsto zdarza się, by w parze z wysmakowaną , precyzyjną, porywającą formą szła naprawdę bogata treść. Poprzedni akapit traktował z lekka o treści, pora o formie. Refn znany jest z tego, że radzenie sobie z finansowymi niedostatkami potrafi zmienić w sztukę. To, co w innych produkcjach uważane byłoby za fuszerkę, u niego, po zastosowaniu miliona zabiegów formalnych zyskuje świeżość w podaniu, a także drugie dno w interpretacji.  Mimo, że Drive jest najbardziej komercyjnym filmem reżysera, a co za tym idzie najmniej radykalnym jeśli chodzi o eksperymentowanie z taśmą, to samo patrzenie na niego sprawia niewypowiedzianą przyjemność. W największym skrócie Drive wygląda tak, jakby Jarmusch do spółki z Tarantino zekranizowali GTA. Powolne, nawet leniwe sceny, przedstawione w długich, statycznych ujęciach przeplatają się z teledyskowymi sekwencjami. Ten rwany rytm filmu, wbrew opiniom wielu amatorów mocnych, acz pustych wrażeń, dostarcza uważnemu widzowi więcej adrenaliny niż choćby milion trupów położonych przez dowolnego Stallone’a. Skoro wspomniałem o adrenalinie, nie sposób nie wspomnieć o ścieżce dźwiękowej, która zarówno w warstwie lirycznej, jak i czysto muzycznej zdaje się komentować sytuację zaistniałą na ekranie lub też dopełniać ją w niezwykle poruszający (nawet tak niechętne muzyce elektronicznej serce jak moje) sposób.
Nawet jednak odarte z miłosnego kontekstu, zupełnie formalnie zignorowane Drive pozostaje arcygenialnym, świetnym słabym filmem klasy B.  Prolog o bezimiennym wirtuozie kierownicy, który za dnia para się kaskaderką, nocą zaś bezpiecznie i piekielnie szybko transportuje przestępców z punktu zapalnego A do bezpiecznego punktu B jest wstępem do przedstawienia  niezbyt zagmatwanej, jednak trzymającej w napięciu głownej osi fabularnej, a przynajmniej odłamu osi, skupionego na Driverze, postanawiającemu przy pomocy swoich unikalnych zdolności pomóc sąsiadowi, który znalazł się w kłopotach, bo mafia w niezbyt wysublimowany sposób domaga się od niego zwrotu przyjacielskiej pożyczki. Mimo, że fabuła nie jest może zbyt wyrafinowana, to angażuje widza w stopniu, który pozwala mu na rozkoszowania się innymi, genialnymi elementami filmu.

Ostatnim składnikiem, który złożył sie na niesamowitość Drive, jest sama postać Drivera. Charakter grany przez Ryana Goslinga to czysty ekstrakt z męskości. Każdy mężczyzna chciałby być nim, a każda kobieta chciałaby być z nim. Milczący, przedkładający czyny nad słowa brutal, który jednak pod niezwykle twardą, zewnętrzną powłoką skrywa ogromną wrażliwość. Minimalistycznie zagranego Drivera cechuje także pewien przejmujący smutek i poczucie samotności, bo o ile z reguły Kierowca jest doskonale logiczny i bezwzględny wobec wrogów, o tyle w obecności swojej miłości na wierzch wychodzi jego drugie oblicze – niezmiernie smutnego, samotnego człowieka, który jeśli chodzi o zachowanie doskonale wpasował się w otaczający go bezwzględny świat, stał sie jego doskonałym trybem, jednak wewnętrznie jest przez ten świat bezustannie raniony. Właśnie taka niejednoznaczność i tajemniczość postaci, połączona z doskonałą, minimalistyczną grą Ryana Goslinga, który wolał grać oczami niż resztą ciała, co jest najwyższą formą kunsztu aktorskiego, daje tak oszałamiający efekt.

Drive jest w moim odczuciu niepowtwarzalnym doznaniem zarówno estetycznym, jak i emocjonalnym, co czyni z niego dzieło absolutnie wybitne. Co więcej, można Drive rozpatrywać również w innych kategoriach, z innymi punktami zaczepienia, próbować interpretować je w innym świetle lub względem innych kryteriów.  Troszkę tylko liznąłem pod wpływem chwili to, czym dla mnie jest Drive. A choć na pewno nie jest najlepszym filmem, jaki widziałem, prawdopodobnie nie łapałby się nawet do pierwszej 50, to zdecydowanie jest moim ulubionym obrazem i kocham w nim każdą klatkę, każdą sekundę. Po ok. 10 seansach owego dzieła mogę stwierdzić, że z której strony bym na Drive nie patrzył, film ów jest dla po prostu doskonały.

Tak jak pisałem na początku, dobrej książki nie da się streścić w dwóch zdaniach. Jeśli chodzi o filmy, sformułowałem inną prawidłowość – „O wybitnym filmie nie da sie po prostu zamienić dwóch zdań”.
A ja mógłbym o Drive dyskutować i dyskutować i dyskutować...

wtorek, 19 lutego 2013

Jak oni grają. I grają.

Jakoś nie moge się zabrać do pisania, bo dawno nie widziałem filmu wartego tekstu, ale chyba niedługo wezmę się za jakiś histeryczny pean o Drive, albo może Johnny poszedł na wojnę, albo Refn. No nie wiem. A tymczasem kolejny z maglowych tekstów, taka raczej wyliczanka, o paru muzykach, którzy postanowili pograć w filmach. Smacznego.


Jak oni grają. I grają.
Sukces, nieważne czy komercyjny czy artystyczny, nie zawsze idzie w parze ze spełnieniem. Często zdarza się, że muzycy, którzy zdążyli już wyrobić sobie markę, szukają szansy, by zaistnieć na innym artystycznym poletku – między innymi w filmie. Część kreacji jest czysto rzemieślniczym, niejednokrotnie siermiężnym i szpetnym tworem, podczas gdy inne, tworzone przez prawdziwych ludzi renesansu noszą znamiona dzieł sztuki.

Night on Earth
Jednym z najlepszych przykładów artysty zamieniającego wszystko czego się dotknie w złoto (niestety często tylko w przenośni – sprzedaż jego płyt w Stanach długo utrzymywała się w granicach błędu statystycznego) jest Tom Waits. Wokalista, multiinstrumentalista, aktor, pijak. Człowiek – instytucja, którego zasługi dla muzyki trudno zliczyć, niemal od początku kariery próbował sił w filmie. Ze względu na radiową urodę grywał głównie epizody, niemniej wielu profesjonalnych aktorów z pewnością pozazdrościłoby Tomowi współpracy z takimi reżyserami jak Francis Ford Coppola, Jim Jarmusch czy Terry Gilliam. Każda z granych przez niego postaci idealnie wpisywała się w muzyczny wizerunek Waitsa – barowego barda, ironicznego komentatora rzeczywistości – i tworzyła z nim harmonijną całość.
Zaczynał w 1978 r. małą rólką w Paradise Alley Sylvestra Stallone. Waits zagrał tam samego siebie, pianistę o wiele mówiącym przydomku Mumbles. Po takim starcie Waits nawiązał współpracę z Francisem Fordem Coppolą, która zaowocowała takimi obrazami jak Rumble Fish czy Cotton Club. Role w tych filmach nie wymagały od niego większego kunsztu, gdyż Tom Waits obsadzany był w skórze Toma Waitsa. Grał barmana lub trębacza, czyli postaci, które kreował na scenie podczas występów i w barach podczas popijania. Szansę na wykazanie się warsztatem, faktycznego wykreowania postaci pod egidą Coppoli muzyk dostał dopiero w 1992 roku w filmie Dracula, gdzie wcielił się w postać R.M. Renfielda, oszalałego byłego sługi Draculi, żywiącego się owadami. Obsadzenie Toma Waitsa w roli szaleńca nie było może szczytem kreatywności, ale krok na drodze do wyciągnięcia go z zalanej whisky szuflady został postawiony. I nie był to pierwszy krok, bo już w 1986 r. Waits poznał się z równym sobie szaleńcem, Jimem Jarmuschem. Ten outsider, skrajny introwertyk, lubujący się w demitologizowaniu amerykańskiego snu i pokazywaniu rzeczywistości bynajmniej nie różowej, a szarej, wstawionej i z niedopałkiem papierosa tkwiącym w ustach wydawał się idealnym kompanem dla Waitsa. Rola w Poza Prawem do dziś pozostaje jedynym filmem z Tomem Waitsem w roli głównej. Czarno-biały obraz, z typowymi dla Jarmuscha goryczą i ironią, opowiada historię ucieczki trzech osadzonych z więzienia. Tom gra Zacka, DJ-a, który dał się wplątać w gangsterskie porachunki i został złapany na przewożeniu zwłok w bagażniku. Waits zdawał się być stworzony do współpracy z Jimem Jarmuschem, będąc człowiekiem, o którym ten drugi opowiadał w każdym ze swoich wczesnych filmów.
Najbardziej znanymi kreacjami Waitsa pozostają epizod w Kawie i Papierosach Jarmuscha, w którym wystąpił z Iggy'm Popem oraz niedawna rola w Parnassusie Terry'ego Gilliama, gdzie wcielił się w role demonicznego Pana Nicka, diabła, który trzyma w szachu tytułowego doktora. Z niewiadomych przyczyn Waits nigdy nie przeniknął jednak do masowej świadomości widowni i nie uzyskał statusu gwiazdy.

Synchronicity
Zgoła odmiennym przypadkiem jest filmowa przygoda Stinga, który zdobył olbrzymią popularność jako wokalista grupy The Police. „Blond Kupidyn” nie musiał grywać dwuminutowych epizodów u niszowych reżyserów, dostawał znaczące role w mainstreamowych filmach, aktorstwo porzucił jednak w 2003 r. Karierę filmową zaczął z przytupem, debiutował w Kwadrofonii jako idol i guru modsów, subkultury młodzieżowej z Wielkiej Brytanii, pałającej gorącą nienawiścią do rockersów. Subkulturowa rywalizacja jest jednak tylko tłem dla dramatu pokoleniowego, osadzonej w nietypowych realiach historii o dojrzewaniu i szukaniu swojego miejsca w świecie. Film, będący luźną ekranizacją rock-opery The Who, zyskał przy wydatnej pomocy Stinga miano filmu kultowego. Pięć lat po imponującym debiucie Gordon Sumner zagrał jedną z wiodących ról w Diunie Davida Lyncha. Surrealistyczny obraz science-fiction opowiada o walce klanów o pozyskanie „przyprawy”, substancji używanej do podróży kosmicznych. Film nie oczarował krytyków, ale okazał się najbardziej kasowym dziełem w dorobku reżysera. W rok po premierze Diuny na ekrany wszedł film z najbardziej nietypową rolą Stinga. Muzyk wcielił się w nim w doktora Frankensteina, opętanego wizją stworzenia idealnej kobiety. Po wielu próbach udaje mu się powołać do życia twór o niebanalnym imieniu Ewa. Już po fakcie okazuje się, że może lepiej byłoby skorzystać z oferty portalu randkowego. Choć sam film nie prezentuje sobą nader wysokiego poziomu, Sting stworzył wiarygodną kreację. Po Oblubienicy Frankensteina skupił się na karierze muzycznej. Na kolejną dużą rolę musiał czekać do 1988 roku, kiedy zagrał w Burzliwym Poniedziałku, zaskakującym brytyjskim dreszczowcu. Pomimo obsady najeżonej gwiazdami (Melanie Griffith, Tommy Lee Jones) Sting wypadł zaskakująco dobrze jako właściciel klubu jazzowego. Ostatnią zapadającą w pamięć rolą twórcy Roxanne była drugoplanowa kreacja w filmie Guya Ritchiego Porachunki. Sting wcielił się tam w rolę JD, właściciela baru, jedynego człowieka, który ograł w karty lokalnego gangstera. Tą rolą faktycznie zakończył swoją karierę aktorską i było to zakończenie w stylu rozpoczęcia – z przytupem.

The Eminem Show
Jeśli Tom Waits bywał obsadzany w roli samego siebie, Eminem dostał o sobie cały film. Człowiek, który nie miał wiele wspólnego w filmem i aktorstwem, ale miał za to historię, którą opowiedział za pośrednictwem Ósmej Mili. Obraz traktuje o tygodniu z życia Jimmy'ego „B-Rabbita" Smitha, młodego BIAŁEGO rapera, który próbuje osiągnąć sukces w dziedzinie zdominowanej przez czarnych. Coś jak karzeł w NBA. Postać tę można, a nawet trzeba, utożsamiać z Eminemem, gdyż film oparty jest na jego życiu. Tym, co nadaje temu sztampowemu w gruncie rzeczy filmowi o młodym gniewnym/dzielnym/zdolnym, który mimo wszelkich przeciwności losu osiąga sukces, spełnia wielkie marzenie, jest odtwórca głównej roli. Eminem nadaje swojej postaci bolesnej wręcz autentyczności, wrzuca w nią całą swoją wściekłość, co sprawia, że momentami ma się wrażenie oglądania dokumentu, a nie koloryzowanej fabuły. Ósma mila jest pierwszym i jak dotąd ostatnim przykładem aktorskich poczynań rapera, więc raczej nieprędko przekonamy się, czy Marshall Mathers jest nieoszlifowanym aktorskim diamentem, czy po prostu historia, którą przedstawiał w Ósmej Mili była historią tak osobistą, że przed kamerą nie tyle grał, tylko przeżył przeżywał ją jeszcze raz.

                                           raduje się serce, raduje się dusza
Cienka Czerwona Kredka Do Oczu
I w końcu, człowiek o którym nie można zapomnieć w tego typu zestawieniach, choć w tym przypadku droga, którą przebył, jest odwrotna. Zaczynał on jako aktor niewielką rólką w roku 1995, grając w nieco niedocenianych Skrawkach życia, by w 2002 r. stać się bożyszczem nastolatek i hersztem zbrodniczej grupy zrzeszonej pod banderą 30 Seconds to Mars. Nie byłoby o nim w tym tekście nawet słowa, gdyby nie fakt, że pan Jared Leto miał irytujący zwyczaj pojawiania się w większości dobrych/głośnych filmów na świecie. Wspomnieć wystarczy choćby takie tytuły jak, Cienka Czerwona linia , Podziemny Krąg czy Requiem dla Snu. Zaskakujące jest to, że zamiast jako niezły (momentami świetny) aktor Jared Leto w masowej świadomości istnieje jako wymalowany idol emo-nastolatek, gdyż warunki do wejścia do bardzo szeroko pojętej pierwszej ligi Hollywood zdecydowanie ma.Hall of Fame/Shame
W tekście nie zmieściło się oczywiście wielu równie lub nawet bardziej utalentowanych muzyków, którzy grać potrafili nie tylko na estradzie żeby przytoczyć tylko Davida Bowie (Labirynt), Cher (Maska), nawet raper Ice-T znalazł swoją niszę, czynnie współtworząc filmy klasy B, C, D itd.
Nie zawsze jednak transfer gwiazdy estrady na ekran kończy się sukcesem. Istnieje dziwna korelacja między stopniem wyrafinowania tworzonej przez gwiazdę muzyki, a jej zdolnościami aktorskimi. Na poparcie takiej tezy można przytoczyć przykład Britney Spears (Dogonić marzenia), Janet Jackson (Gruby i Chudszy 2), czy Rihannę (ekranizacja gry w statki Battleship). Przed kamerą nie da się niestety wystąpić z playbacku lub korzystać z dobrodziejstw AutoTune'a. Parafrazując słowa Jerzego Stuhra – śpiewać każdy może, ale z talentem do grania trzeba się urodzić.

niedziela, 10 lutego 2013

Po sobotnich balach chodniki zarzygane...

Do nowego Magla, pobieżnie o filmach Smarzowskiego, wersja wstępna, przedkorekcyjna blabla. 8000 znaków to bardzo niewielki limit jak na tak duży temat. W zasadzie wszystko jest ledwie liźnięte, o każdym z tych filmów można by napisać doktorat, ale mam nadzieję, że jakaś w miarę przejrzysta myśl z tego grafomańskiego smęcenia wynika. Smacznego.


Piekło, każdy naród ma swój własny kocioł, w którym doznaje uciech gotowania się w smole i gorącym oleju. Przy każdym kotle stoi diabeł. Gdy któryś z Francuzów, Greków, czy innych Ugandyjczyków próbuje wygramolić się z kotła, diabeł od razu dźga prewencyjnie delikwenta szpicem, by ten nie pomyślał sobie, że z tego piekła da się wygramolić. Tylko przy kotle Polaków brak jakichkolwiek strażników, bo gdy którykolwiek próbuje się wydostać, rolę diabłów z radością pełnią inni Polacy, z werwą ściągając kolegę na samo dno gara.

Wrzucanie widza właśnie do takiego kotła umiłował sobie Wojciech Smarzowski, najbardziej polski  z polskich reżyserów (tak, znacznie bardziej polski od niejakiego Andrzeja Wajdy). I pomimo, że w kontekście ogólnej kondycji rodzimej kinematografii takie określenie można by uznać za pejoratywne, to w tym przypadku jest wyrazem uznania dla najwyższego kunsztu autora, ponieważ nikt jak Smarzowski nie potrafi  wyciągnąć na powierzchnię narodowych przywar, które siedzą głęboko w Polakach. Analiza Polaka w wykonaniu Smarzola (jak sam każe do siebie mówić) nie ogranicza się jednak do kultywowania stereotypów o naszym kraju, które są zakorzenione w umysłach przeciętnego Europejczyka czy Amerykanina. W jego filmach pokazane są te zachowania i mentalność, które zrozumieć mogą tylko osoby na codzień żyjące w Polsce, w kraju, w którym polityczna transformacja przebieg(ł)a całkiem sprawnie, podczas gdy ta mentalna ciągle jest w powijakach.
Filmy Smarzowskiego cechuje brud i moralna zgnilizna bohaterów, które wydają się być nie tyle zwichnięciem ich własnego moralnego kręgosłupa, co zwyrodnieniem wywołanym przez komunistyczną spuściznę i społeczne przyzwolenie, a nawet pochwałę kombinatorstwa i oportunizmu. Smarzowski pokazuje Polskę spoconą i śmierdzącą gorzałą, Polskę lewych interesów i równie nieprawych ludzi.

Małżowina
Niespełna godzinny, telewizyjny debiut reżysera z 1998r na pozór nie wpisuje się w poetykę jego późniejszych dzieł, ponieważ zamiast pokazania brzydkiego wycinka panoramy społeczeństwa polskiego skupia się bardziej na jednostce, jej problemach, przemyśleniach i jej radzeniu sobie z rzeczywistością. Moim zdaniem jednak ten film jest kluczowy dla odczytania późniejszej twórczości Smarzola, ponieważ (nad)wrażliwe oko może zauważyć, że główny bohater koreluje w pewien sposób z widzem zaznajamiającym się z „Weselem”, „Domem złym” czy „Drogówką”.  Niby jest odizolowany w swoich czterech ścianach od otaczającego go brudu, niby obserwuje wszystko przez zniekształcający obraz wizjer/ekran, ale podświadomie czuje, że sam w sobie również ma sporą porcję tych odrażających cech, jak główny bohater,  „robiący w kulturze” M. który wnikliwie obserwuje otaczający go świat – wrzeszczącego sąsiada-alkoholika, paplającą sąsiadkę, odgłosy miłości bynajmniej nieplatonicznej, czyli całą kakofonię, która jest tak charakterystyczna dla filmów Smarzowskiego. Pomimo dystansowania się od tych zachowań ("zupełnie jak zwierzęta" - mawia M.) sam bohater tkwi w tym samym bagnie, co znienawidzeni sąsiedzi. Korzysta z usług prostytutek, a jego spotkania z kumplami kończą się z reguły łazienkowymi sesjami poalkoholowych wymiotów. Ot, taka drobna codzienna hipokryzja.

Wesele
W 2004 roku Smarzowski zabrał widzom pośrednika w percepcji jego filmów, jakim był M. i kazał samodzielnie dochodzić do nieciekawych wniosków o samych sobie. Fabuła „Wesela” kręci się wokół wiejskiego ślubu, który bogaty gospodarz, Wojnar, wyprawia swojej ciężarnej córce. Wesele trzeba wyprawić, bo co sobie ludzie o córce lokalnego bogacza pomyślą. I nieważne jest to, że pan młody panny młodej nie kocha – dostanie sportowy samochód, to powinno być wystarczającym zadośćuczynieniem. Zresztą ów samochód, jak i wszystko inne na tym weselu, jest mocno podejrzane. Zapłaty za auto domaga się mafia, wódka pochodzi z przemytu, a bigosu podawanego gościom w żaden sposób nie można nazwać świeżym.

„Wesele” osadzone jest we współczesnych czasach, jednak bohaterowie filmu wyglądają na żywe relikty peerelowskiej mentalności. Lewe interesy, drobne machlojki, pozerstwo, a wszystko spowite w oparach wódki, którą weselnicy wlewają w siebie w ilościach hurtowych. Hurtowo wylewa się z ekranu również główny polski towar eksportowy – żółć i zawiść w stosunku do każdego. Gospodarz organizuje wesele w myśl zasady „zastaw się, a postaw się”. By zademonstrować swoje bogactwo gotów jest niemal na każdą brudną zagrywkę. Goście, ledwo widzący na oczy, zastanawiają się tylko, jak komu podłożyć świnię, względnie wychędożyć druhnę w obskurnej toalecie. Doskonałym komentarzem do moralnej kondycji weselników jest repertuar weselny, w którym pijacka wersja „Roty” przeplata się z „Białym Misiem”.

Dom Zły
Brzydota protagonistów Smarzola swoje korzenie miała w czasach PRLu, czasach nędznej wódki, biedy i zwierzęcego seksu. Nie tej Polski walczącej o wolnośc waszą i naszą, ale tej umorusanej, zapitej i życzącej sąsiadowi skręcenia karku, albo przynajmniej spalenia domu. Jak w żadnym innym swoim filmie reżyser dehumanizuje bohaterów, w sposób najbardziej jaskrawy pokazując, co jest w nich najpodlejsze.
Środoń wiedzie nijakie życie wiejskiego zootechnika. Nie wychyla się, nie chce od życia niczego więcej. Wszystko zmienia się wraz ze śmiercią jego żony.  Gwałtowny upadek moralny bohatera nie sprawia, że staje się wyrzutkiem zdrowego społeczeństwa, tylko pozwala mu wyrównać do jego poziomu, poziomu „jak ja nie zjem Ciebie, to Ty zjesz mnie”.
„Dom Zły” jest jak do tej pory najbardziej ponurym filmem w dorobku reżysera, jedynym promykiem nadziei jest scena narodzin dziecka, która pozwala przypuszczać, że los się jeszcze może odmienić. Jednak w kontekście twórczości Smarzowskiego berbeć symbolizować może coś zupełnie odwrotnego

Róża
W nagrodzonej na WFF „Róży” autor cofa się o kolejne pokolenie, pokazując powojenne, traumatyczne i faktycznie przerażające losy Mazurów. Przedstawia raczej losy ofiar, niż oprawców. W każdym poprzednim filmie Smarzowski stosował jakiś zabieg, który w jakiś sposób pokazywał, że to, co widzimy na ekranie to nie dokumentalny zapis wydarzeń, tylko film. W „weselu” była to groteska, w „Domu Złym” pewna nadrealność , zaś w „Małżowinie” ciekawe zabiegi formalne. W „Róży” wszystko cechuje się bolesnym wręcz realizmem, co potęguje emocjonalne oddziaływanie filmu. Nietypowe jest to, że swoim protagonistą Smarzol ustanowił postać niemal krystalicznie czystą, niezłomną. Tadek jest skrajnie różny od innych filmowych bohaterów reżysera. Być może tak dobra postać została wprowadzona dla kontrastu, pokazania jasnego punktu, ponieważ skala zła obecnego w filmie pobiła wszelkie rekordy, nie tylko w polskim kinie. Róża jest filmem wielkim, choć przerażającym, ponieważ Smarzowski wychodzi poza granice Polski i pokazuje, że zło jest rzeczą uniwersalną i pomimo najszczerszych chęci i starań nawet najczystszych jednostek, zazwyczaj triumfuje.

Drogówka
Najnowszy, jeszcze świeży film wesołego Wojtka traktuje o grupie policjantów z warszawskiej drogówki. Stróże prawa przedstawieni są w sposób, w jaki lubią myśleć o nich ludzie z pokolenia JP (bynajmniej bez liczebnika 2 na końcu skrótu). To banda skorumpowanych, wiecznie pijanych i niepotrafiących utrzymać chuci na wodzy indywiduów, których naczelną wartością w życiu jest oportunizm, a z nihilizmu uczynili niemal religię. Każdy z siódemki bohaterów symbolizuje jeden z grzechów głównych, ale nikt nie ogarnicza się wyłącznie do swojej specjalności, więc wszyscy taplają się w jednym bagnie. Film posiada tak wielką moc oddziaływania również dlatego, że zepsuci w nim nie są wyłącznie główni bohaterowie, zepsute jest całe miasto, w którym żyją i pracują. Przeraża to, że mentalna spuścizna Polski Ludowej siedzi głęboko w dosłownie każdym, kogo wyłapie oko kamery. Brak jest postaci stricte pozytywnych, brak jest też jakiejkolwiek nadziei, bo gdy głównemu bohaterowi udaje się w pewnym stopniu wyjść z zakrętu, spotyka go spóźniona, ale zasłużona kara.





Najstraszniejsze w filmach Smarzowskiego jest to, że oglądając je ma się dziwną świadomość gdzieś z tyłu głowy, że filmy te, mimo wielkiego przejaskrawienia i hermetyczności wycinków polskiego społeczeństwa (policjanci, wiejscy weselnicy) którego dotyczą, w pewien sposób opowiadają o samym widzu. Taki paradoks jego filmów – niby ten obraz nas nie dotyczy, a jednak boli.

sobota, 9 lutego 2013

Lubię filmy, które znam. Te znam, bo widziałem je po kilka(naście) razy.


Miałem wstawić tekst o „Drogówce”, Smarzowskim w szerszym ujęciu i o tym, jak wielkimi gnojami wszyscy według tego uroczego dżentemlena jesteśmy, ale nie czuję się dziś na siłach, by spłodzić tak posępny tekst, więc Smarzowskie przyjemności będą jutro/pojutrze/w Maglu, a dziś coś zdecydowanie mniej zobowiązującego. Jako się rzekło a propos filmowego podsumowania roku, postanowiłem rozwinąć ideę różnorakich topów. Na pierwszy ogień rzucę niezwykle wysublimowane kryterium – top ileśtam moich ulubionych filmów. Nie najlepszych, jakie widziałem, tylko ulubionych, takich, które mogę oglądac bez przerwy. Wbrew pozorom różnica jest znaczaca. Kolejność jest raczej przypadkowa,  film nr 1 wcale nie musi być moim ulubionym wszechczasów, bo jednego takiego nie mam. Smacznego.

1.       Tokijska Opowieść

Jarmusch trzydzieści lat przed Jarmuschem. Piękna, leniwa opowieść o tym, że starych drzew się nie przesadza, pokazująca zderzenie spokojnego świata ludzi starszych z rozpędzonym, nowoczesnym światem ich dzieci. Wszystko to na tle niesamowicie sfilmowanego Tokio, będącego równorzędnym z postaciami wykreowanymi przez aktorów bohaterem filmu.

2.       Dystrykt 9

Klasyka ksenofobii i nietolerancji, doskonale zuniwersalizowana poprzez zastąpienie czarnoskórych/rudych/gejów/Żydów przybyszami z kosmosu. Pokazuje, że najgorszym potworem jaki istnieje w znanym nam świecie nie jest chupacabra, dwugłowy rekin czy krewetkopodobny kosmita, ale człowiek.

3.       Kraina Traw

W moim prywatnym rankingu najlepszy film Terry’ego Gilliama, będąca bardzo subtelnym cytatem z Alicji w Krainie Czarów, a także dowód na niczym nieograniczoną wyobraźnię twórcy. Gilliam to taki dojrzalszy Burton do kwadratu, a Kraina Traw to jego magnum opus.

4.       Duża Ryba

Specjalnie w sąsiedztwie Krainy Traw, w celu skonfrontowania Burtona z Gilliamem. Duża Ryba, w przeciwieństwie do Tideland reprezentuje typ bajkowości, który nie przyprawia widza o koszmary, funduje mu za to olbrzymi uśmiech na twarzy. Poza szalona wyprawą głównego bohatera, która sama w sobie jest świetna, Big Fish w bardzo uroczy i piękny sposób traktuje o trudnych relacjach w rodzinie i o tym, że dobrze czasem pomarzyć.

5.       Big Lebowski

Gdyby ktoś obiektywnie próbował zrobić ranking „najfajniejszych filmów świata”, Big Lebowski miałby zapewnione miejsce na podium. W tym filmie fajne jest wszystko: główny bohater, jego koledzy, fabuła, dialogi, muzyka, wszystko. Chyba najlepsze wcielenie tych weselszych braci Coen.

6.       Komando

Niesamowicie przerysowane kino akcji. Gdyby zebrać do kupy wszystkie najbardziej męskie momenty z dylogii „Niezniszczalnych”, nie osiągnięto by nawet połowy męskości, którą emanował w tym filmie Arnie. Onelinery ostre jak brzytwa, brzytwy ostre jak brzytwa i rekordowa ilość trupów zapewniły Komando status filmu kultowego.

7.       Upadek

Każdy może mieć zły dzień. Taki zły dzień miał William „D-Fens” Foster. Korek, upał, bzycząca mucha. Zamiast jednak kląć pod nosem William wychodzi z samochodu i, by zdążyć na urodziny córki idzie piechotą przez miasto, siejąc zniszczenie i chaos wszędzie gdzie się pojawi. Ale tak naprawdę chce tylko spokoju.

8.       Leon Zawodowiec

Jeden z dwóch „męskich romansów”, które znalazły się na tej liście. W dziwny sposób piękna historia relacji mordercy-analfabety z jedenastoletnią dziewczynką z dysfunkcyjnej rodziny, w dodatku rodziny wymordowanej przez skorumpowanych policjantów. Ponadto świetne, inteligentne kino sensacyjne.

9.       Nieugięty Luke

Kontestacja niemająca zmienić świata, tylko będąca style bycia bohatera. Nawet jednak tak egoistyczna postawa, jeśli jest szczera i prawdziwa, może okazać się inspirująca.

10.   Uczniowska Balanga

Radość z życia w czystej postaci. Film osadzony w latach 70, pełnych wspaniałej muzyki, wolności i narkotyków. Dazed and confused to jeden z obrazów, które widziałem na pewno powyżej 10 razy i za każdym razem oglądając tęskniłem za czasami, w których nigdy nie żyłem.

11.   Drive

Ten film każdy facet powinien oglądać w walentynki ze swoją drugą połową. Drive jest melodramatem dla mężczyzn, najbardziej romantycznym filmem, jaki kiedykolwiek widziałem. Gdybym miał się pokusić o wybranie jednego ulubionego filmu, Drive biłoby się o palmę pierwszeństwa z Dużą Rybą. W tym filmie doskonałe jest wszystko. Minimalistyczna gra Goslinga, genialna muzyka (choć normalnie nie słucham elektroniki), prosta, ale wspaniała fabuła, gęsty klimat, który de facto trudno opisać i w końcu ocean emocji, który wylewa się z ekranu. Ciężko jest opisać, czym dokładnie jest Drive, poza tym, że w moim prywatnym mniemaniu jest arcydziełem. To tak, jakby Tarantino i Jarmusch wyreżyserowali GTA. Cudo


i taki bonus