Piekło, każdy naród ma swój własny kocioł, w którym doznaje
uciech gotowania się w smole i gorącym oleju. Przy każdym kotle stoi diabeł.
Gdy któryś z Francuzów, Greków, czy innych Ugandyjczyków próbuje wygramolić się
z kotła, diabeł od razu dźga prewencyjnie delikwenta szpicem, by ten nie
pomyślał sobie, że z tego piekła da się wygramolić. Tylko przy kotle Polaków
brak jakichkolwiek strażników, bo gdy którykolwiek próbuje się wydostać, rolę
diabłów z radością pełnią inni Polacy, z werwą ściągając kolegę na samo dno
gara.
Wrzucanie widza właśnie do takiego kotła umiłował sobie
Wojciech Smarzowski, najbardziej polski z polskich reżyserów (tak, znacznie bardziej
polski od niejakiego Andrzeja Wajdy). I pomimo, że w kontekście ogólnej
kondycji rodzimej kinematografii takie określenie można by uznać za
pejoratywne, to w tym przypadku jest wyrazem uznania dla najwyższego kunsztu
autora, ponieważ nikt jak Smarzowski nie potrafi wyciągnąć na powierzchnię narodowych przywar,
które siedzą głęboko w Polakach. Analiza Polaka w wykonaniu Smarzola (jak sam
każe do siebie mówić) nie ogranicza się jednak do kultywowania stereotypów o
naszym kraju, które są zakorzenione w umysłach przeciętnego Europejczyka czy
Amerykanina. W jego filmach pokazane są te zachowania i mentalność, które
zrozumieć mogą tylko osoby na codzień żyjące w Polsce, w kraju, w którym
polityczna transformacja przebieg(ł)a całkiem sprawnie, podczas gdy ta mentalna
ciągle jest w powijakach.
Filmy Smarzowskiego cechuje brud i moralna zgnilizna bohaterów,
które wydają się być nie tyle zwichnięciem ich własnego moralnego kręgosłupa,
co zwyrodnieniem wywołanym przez komunistyczną spuściznę i społeczne
przyzwolenie, a nawet pochwałę kombinatorstwa i oportunizmu. Smarzowski
pokazuje Polskę spoconą i śmierdzącą gorzałą, Polskę lewych interesów i równie
nieprawych ludzi.
Małżowina
Niespełna godzinny, telewizyjny debiut reżysera z 1998r na
pozór nie wpisuje się w poetykę jego późniejszych dzieł, ponieważ zamiast
pokazania brzydkiego wycinka panoramy społeczeństwa polskiego skupia się
bardziej na jednostce, jej problemach, przemyśleniach i jej radzeniu sobie z
rzeczywistością. Moim zdaniem jednak ten film jest kluczowy dla odczytania
późniejszej twórczości Smarzola, ponieważ (nad)wrażliwe oko może zauważyć, że
główny bohater koreluje w pewien sposób z widzem zaznajamiającym się z
„Weselem”, „Domem złym” czy „Drogówką”.
Niby jest odizolowany w swoich czterech ścianach od otaczającego go
brudu, niby obserwuje wszystko przez zniekształcający obraz wizjer/ekran, ale
podświadomie czuje, że sam w sobie również ma sporą porcję tych odrażających
cech, jak główny bohater, „robiący w
kulturze” M. który wnikliwie obserwuje otaczający go świat – wrzeszczącego
sąsiada-alkoholika, paplającą sąsiadkę, odgłosy miłości bynajmniej
nieplatonicznej, czyli całą kakofonię, która jest tak charakterystyczna dla
filmów Smarzowskiego. Pomimo dystansowania się od tych zachowań ("zupełnie jak zwierzęta" - mawia M.) sam bohater tkwi w tym samym bagnie, co znienawidzeni sąsiedzi. Korzysta z usług prostytutek, a jego spotkania z kumplami kończą się z reguły łazienkowymi sesjami poalkoholowych wymiotów. Ot, taka drobna codzienna hipokryzja.
Wesele
W 2004 roku Smarzowski zabrał widzom pośrednika w percepcji
jego filmów, jakim był M. i kazał samodzielnie dochodzić do nieciekawych
wniosków o samych sobie. Fabuła „Wesela” kręci się wokół wiejskiego ślubu,
który bogaty gospodarz, Wojnar, wyprawia swojej ciężarnej córce. Wesele trzeba
wyprawić, bo co sobie ludzie o córce lokalnego bogacza pomyślą. I nieważne jest
to, że pan młody panny młodej nie kocha – dostanie sportowy samochód, to
powinno być wystarczającym zadośćuczynieniem. Zresztą ów samochód, jak i
wszystko inne na tym weselu, jest mocno podejrzane. Zapłaty za auto domaga się
mafia, wódka pochodzi z przemytu, a bigosu podawanego gościom w żaden sposób
nie można nazwać świeżym.
„Wesele” osadzone jest we współczesnych czasach, jednak
bohaterowie filmu wyglądają na żywe relikty peerelowskiej mentalności. Lewe
interesy, drobne machlojki, pozerstwo, a wszystko spowite w oparach wódki,
którą weselnicy wlewają w siebie w ilościach hurtowych. Hurtowo wylewa się z
ekranu również główny polski towar eksportowy – żółć i zawiść w stosunku do
każdego. Gospodarz organizuje wesele w myśl zasady „zastaw się, a postaw się”.
By zademonstrować swoje bogactwo gotów jest niemal na każdą brudną zagrywkę.
Goście, ledwo widzący na oczy, zastanawiają się tylko, jak komu podłożyć
świnię, względnie wychędożyć druhnę w obskurnej toalecie. Doskonałym
komentarzem do moralnej kondycji weselników jest repertuar weselny, w którym
pijacka wersja „Roty” przeplata się z „Białym Misiem”.
Dom Zły
Brzydota protagonistów Smarzola swoje korzenie miała w
czasach PRLu, czasach nędznej wódki, biedy i zwierzęcego seksu. Nie tej Polski
walczącej o wolnośc waszą i naszą, ale tej umorusanej, zapitej i życzącej
sąsiadowi skręcenia karku, albo przynajmniej spalenia domu. Jak w żadnym innym
swoim filmie reżyser dehumanizuje bohaterów, w sposób najbardziej jaskrawy
pokazując, co jest w nich najpodlejsze.
Środoń wiedzie nijakie życie wiejskiego zootechnika. Nie
wychyla się, nie chce od życia niczego więcej. Wszystko zmienia się wraz ze
śmiercią jego żony. Gwałtowny upadek
moralny bohatera nie sprawia, że staje się wyrzutkiem zdrowego społeczeństwa,
tylko pozwala mu wyrównać do jego poziomu, poziomu „jak ja nie zjem Ciebie, to
Ty zjesz mnie”.
„Dom Zły” jest jak do tej pory najbardziej ponurym filmem w
dorobku reżysera, jedynym promykiem nadziei jest scena narodzin dziecka, która
pozwala przypuszczać, że los się jeszcze może odmienić. Jednak w kontekście
twórczości Smarzowskiego berbeć symbolizować może coś zupełnie odwrotnego
Róża
W nagrodzonej na WFF „Róży” autor cofa się o kolejne
pokolenie, pokazując powojenne, traumatyczne i faktycznie przerażające losy
Mazurów. Przedstawia raczej losy ofiar, niż oprawców. W każdym poprzednim
filmie Smarzowski stosował jakiś zabieg, który w jakiś sposób pokazywał, że to,
co widzimy na ekranie to nie dokumentalny zapis wydarzeń, tylko film. W
„weselu” była to groteska, w „Domu Złym” pewna nadrealność , zaś w „Małżowinie”
ciekawe zabiegi formalne. W „Róży” wszystko cechuje się bolesnym wręcz
realizmem, co potęguje emocjonalne oddziaływanie filmu. Nietypowe jest to, że
swoim protagonistą Smarzol ustanowił postać niemal krystalicznie czystą,
niezłomną. Tadek jest skrajnie różny od innych filmowych bohaterów reżysera.
Być może tak dobra postać została wprowadzona dla kontrastu, pokazania jasnego
punktu, ponieważ skala zła obecnego w filmie pobiła wszelkie rekordy, nie tylko
w polskim kinie. Róża jest filmem wielkim, choć przerażającym, ponieważ
Smarzowski wychodzi poza granice Polski i pokazuje, że zło jest rzeczą
uniwersalną i pomimo najszczerszych chęci i starań nawet najczystszych
jednostek, zazwyczaj triumfuje.
Drogówka
Najnowszy, jeszcze świeży film wesołego Wojtka traktuje o
grupie policjantów z warszawskiej drogówki. Stróże prawa przedstawieni są w sposób,
w jaki lubią myśleć o nich ludzie z pokolenia JP (bynajmniej bez liczebnika 2
na końcu skrótu). To banda skorumpowanych, wiecznie pijanych i niepotrafiących
utrzymać chuci na wodzy indywiduów, których naczelną wartością w życiu jest
oportunizm, a z nihilizmu uczynili niemal religię. Każdy z siódemki bohaterów
symbolizuje jeden z grzechów głównych, ale nikt nie ogarnicza się wyłącznie do
swojej specjalności, więc wszyscy taplają się w jednym bagnie. Film posiada tak
wielką moc oddziaływania również dlatego, że zepsuci w nim nie są wyłącznie
główni bohaterowie, zepsute jest całe miasto, w którym żyją i pracują. Przeraża
to, że mentalna spuścizna Polski Ludowej siedzi głęboko w dosłownie każdym,
kogo wyłapie oko kamery. Brak jest postaci stricte pozytywnych, brak jest też
jakiejkolwiek nadziei, bo gdy głównemu bohaterowi udaje się w pewnym stopniu
wyjść z zakrętu, spotyka go spóźniona, ale zasłużona kara.
Najstraszniejsze w filmach Smarzowskiego jest to, że oglądając
je ma się dziwną świadomość gdzieś z tyłu głowy, że filmy te, mimo wielkiego
przejaskrawienia i hermetyczności wycinków polskiego społeczeństwa (policjanci,
wiejscy weselnicy) którego dotyczą, w pewien sposób opowiadają o samym widzu.
Taki paradoks jego filmów – niby ten obraz nas nie dotyczy, a jednak boli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz