poniedziałek, 28 października 2013

Totalna Fikcja

Tekst na filmwebowe "Powiększenie" -nie do końca udany, ale może nie do końca tragiczny, za to na pewno bardzo długi. Smacznego.

Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła.

Na rewelacje Edwarda Snowdena o wścibskim rządzie Stanów Zjednoczonych, którzy przez PRYZMAT podgląda i podsłuchuje Bogu ducha winnych Amerykanów niemal wszyscy zareagowali zdumieniem. Nie powinni, przecież już przeszło 75 lat temu George Orwell w swoim „Roku 1984” opisał funkcjonowanie państwa nadopiekuńczego, które z okutymi butami wchodzi w intymność swoich obywateli, ba, my sami nosimy w sobie zestaw cech Wielkiego Brata, podglądacza ostatecznego.



Ministerstwo Obfitości

Choć w realnym świecie pojęcie myślozbrodni nie figuruje w kodeksie karnym, szereg twórców w powieści Orwella znalazł pożywkę dla swojej kreatywności. Dosadna wizja totalitarnego państwa stale pobudza wyobraźnię twórców, zarówno tych wyglądających z szuflady z napisem „kino ambitne”, jak i rozhasanych reżyserów kina popularnego. Oprócz dosłownych ekranizacji powstał szereg reinterpretacji, a także filmów, nad którymi po prostu unosi się fatalistyczny, orwellowski duch.
Jako pierwszy zekranizowania „Roku...” podjął się Michael Anderson w niespełna 7 lat po wydaniu książkowego pierwowzoru. Wersja z 1956 zniknęła jednak w pomroce dziejów, jedynym wartym zapamiętania akcentem była obsadowa ciekawostka – głównego bohatera, Winstona Smitha, zagrał Edmond O’Brien (O’Brien to postać kluczowa dla fabuły książki). Znacznie bardziej udana okazała się próba z tytułowego roku. „Rok 1984” A.D 1984 w reżyserii Michaela Radforda kusił świetną obsadą z Johnem Hurtem i Richardem Burtonem na czele, doskonałą, brudną scenografią i wiernością pierwowzororowi. Żadnej z dosłownych interpretacji książki nie udało się jednak osiągnąć siły oddziaływania wersji literackiej właśnie poprzez kurczowe trzymanie się książki. Świat wykreowany przez Orwella w dosłownym wydaniu zdaje się nie do zaakceptowania w kinie, ponieważ trudno zaklasyfikować go do konkretnego gatunku – nie jest to ani science-fiction, ani dramat w sensie stricte –a co za tym idzie, ciężko wtłoczyć go w ramy seansu filmowego. Ostra satyra sącząca się z kart powieści umyka gdzieś w tłumaczeniu na język filmu, dlatego za znacznie lepsze uznaje się filmy zaledwie „Rokiem” inspirowane, maglujące Angsoc przez wrażliwość twórcy.

Ministerstwo Miłości



Na przykład filmy takie jak „Ucieczka Logana” autorstwa Michaela Andersona (twórcy pierwszej ekranizacji „Roku” z 1954r.). Beznadzieja życia bohaterów „Ucieczki” nie ogranicza się, jak w „1984” do wegetowania i tłamszenia indywidualności. Tutaj, pomimo pozornej idylli, wszyscy ludzie po swoich 30. urodzinach zmuszani są do popełnienia samobójstwa, w celu dostąpienia rzekomej reinkarnacji. W „Ucieczce Logana” poza jasnymi Orwellowskimi inspiracjami w postaci Wielkiego Brata i bezlitosnego totalitarnego państwa przyszłości z całym propagandowym bogactwem inwentarza przebija motyw sekty, parareligijnego uwielbienia. Obydwa wątki doskonale się ze sobą łączą, tworząc przerażającą wizję zdegenerowanej przyszłości w bardzo orwellowskim duchu. Podobną tematykę podejmuje „Wyspa” Michaela Baya – w zamkniętym, ultranowoczesnym kompleksie żyją setki ludzi, których kazdy krok jest kontrolowany, a niewłaściwe zachowania stają się przedmiotem natychmiastowej interwencji odpowiednich służb. Gdy bohater, grany przez Ewana McGregora Lincoln sześć-echo, odkrywa, że świat, w którym żyje nie jest tym, na co wygląda, postanawia uciec, zabierając ze sobą Jordan Dwa-Delta (Scarlett Johansson). Pomimo stricte rozrywkowego rodowodu „Wyspa” czerpie z Orwella pełnymi garściami, przenosząc do swojego świata nie tylko elementy ustroju Oceanii, ale także typy bohaterów i ich poszczególne zachowania.
Na przeciwległym biegunie znajdują się bohaterowie, którzy po odkryciu, że świat nie jest wcale taki, jakim widzieli go do tej pory, zamiast uciekać, usiłują wziąć sprawy we własne ręce, nierzadko pokaźnie umięśnione i uzbrojone w cały arsenał broni palnej. Tak właśnie postąpił Nada z „Oni żyją” Johna Carpentera z 1988 roku, który po założeniu specjalnych okularów zobaczył świat, jakim jest naprawdę – pełnym propagandy miejscem rządzonym przez... kosmitów. Miejscem, w którym ludzie tylko pozornie są wolni, w rzeczywistości zaś niczym marionetki realizują plany nowych władców naszej planety. Grany przez zapaśnika Roddy’ego Pipera Nada po doznaniu oświecenia chwyta za broń i przyłącza się do ruchu oporu, by obalić tyranię zakamuflowanych kosmitów. „Oni żyją” to w gruncie rzeczy średnio zrealizowane kino klasy B z drewnianym aktorstwem i kiepskim scenariuszem, ale orwellowska i antykonsumpcyjna zarazem wymowa sprawia, że stają się czymś więcej. O klasie filmu w dużym stopniu decyduje jedna, konkretna scena, w pewien sposób surrealistyczna bijatyka, podczas której jedna ze stron jest gotowa oddać kawał zdrowia, aby tylko nie przejrzeć na oczy. Strach przed utratą wygodnego życia wygrywa z możliwością poznania prawdy.
Bliższą książce i poważniejszą wizję przedstawił Kurt Wimmer w swoim „Equilibrium”. Film posiada własną tożsamość, nie kopiuje Orwella wprost, ale ogrom analogii nie daje złudzeń, że do czynienia mamy z autorską interpretacją „Roku”. Tłumienie indywidualności, skuteczne zabijanie ludzkich odruchów, wąska grupa uprzywilejowanej elity, inwigilacja, bezwzględna walka z jakimkolwiek przejawem sprzeciwu, człowiek, który ma dość – to wszystko cechy wspólne książki oraz filmu. U Wimmera „1984” ukrywa się pod fasadą wysokooktanowej akcji i świetnych efektów specjalnych. Pomimo położenia większego nacisku na walory wizualno-rozrywkowe, wizja Orwella przedstawiona została w sposób sugestywny i niepokojący, do czego w znacznym stopniu przyczynili się aktorzy, z Christianem Bale’m na czele, którzy świetnie wywiązali się ze swoich ról. Swoistą syntezą obydwu obrazów jest „V jak Vendetta”. Wysmakowany stylistycznie film przedstawia walkę romantycznego V z totalitarną władzą, walkę wolności osobistej z państwem, wolność tą kradnącym.

Ministerstwo Głupich kroków

Wszystkie z wymienionych wyżej filmów, poza dosłownymi ekranizacjami, przemycały ducha „Roku 1984” pod przykrywką kina gatunkowego. Jak się jednak okazało, by Orwell mógł uderzyć z pełną mocą nie trzeba było wprowadzać do niego baletowych walk czy  niesamowitych efektów specjalnych. Jedyne, czego potrzeba było do popełnienia ekranizacji możliwie bliskiej ideałowi to odpowiedni człowiek, który przefiltrowałby książkę przez własną percepcję, która wchodzi w rezonans z percepcją twórcy „Roku 1894”. Mowa o Terry’m Gilliamie, który w 1985 roku nakręcił „Brazil”, będące zarówno dziełem na wskroś gilliamowym, na wskroś pythonowskim, jak i na wskroś orwellowskim. Gilliam zdarł z pierwowzoru wierzchnią warstwę powagi i ubrał go w kostium absurdu. Satyra zawarta w dziele przestała być przesadnie ponura, co nie znaczy, że w głębi film nie pozostał mroczny, brudny i depresyjny. Całości dopełnia niepodrabialny zmysł estetyczny twórcy, kreującego psychodeliczne wizje i surrealistyczne zachowania z niebywałą precyzją. Nie bez powodu „Brazil” uznawany bywa za najlepszy film lat 80.


Wielcy my patrzymy.



Przyglądanie się przez ekran telewizora totalitarnym tworom w skali makro bywa przerażające, lęk przed ziszczeniem się owego czarnego scenariusza jest rzeczą absolutnie naturalną. Rzadko jednak jesteśmy sobie w stanie uświadomić, że niemal każda ze składowych „Roku 1984” istnieje również w mikroskali, nie na terenie państwa, tylko pokoju. Czymże innym niż wtrąceniem do kilkupokojowej Oceanii są igraszki Jigsawa z nadmiernie rozrośniętej serii „Piła”? Czy fabuła „Lotu nad Kukułczym Gniazdem” nie rozgrywa się gdzieś w Ministerstwie Miłości? Nieustannie obserwowani ludzie zmuszani przez zawiadującego wszystkim tyrana do wykonywania sprzecznych ze swoim sumieniem czynności, w sytuacji stałego zagrożenia – brzmi znajomo. Sam Roman Polański z braku rzeczywistego Wielkiego Brata wytworzył kolektywny obraz swoich sąsiadów z „Lokatora” jako wiecznie inwigilujących, śledzących każdy jego krok szpiegów.
Idąc o krok dalej, czy tak trudno w nas samych, widzach, byłoby znaleźć cechy Wielkiego Podglądacza? Odchodząc od samej istoty seansu filmowego jako wejścia w przestrzeń życiową wykreowanych przez bohaterów postaci, są obrazy, które smakując zakazanym owocem, magnetycznie przyciągają wzrok lekko zmieszanego widza. Takim filmem jest na przykład „Funny Games” Michaela Hanekego. Stężenie okrucieństwa i przemocy jest w filmie tak duże, że naturalną reakcją byłoby odwrócenie wzroku. (Anty)Bohaterowie są tego świadomi, tak samo jak wiedzą, że mimo wszystko wzroku nie odwrócimy, dlatego stosują szereg zabiegów, czasem nawet dosłownie puszczając oko, utwierdzając tylko w przekonaniu, że oto przez dziurkę od klucza obserwujemy coś, co nie jest przeznaczone dla naszych oczu. I nie możemy się od tej dziurki oderwać.
Jeszcze nie tak dawno temu cała Polska z wypiekami na twarzy przyglądała się, poprzez działające dwadzieścia cztery godziny na dobę kamery, mieszkańcom domu „Wielkiego Brata”. Zamknięci w nim ludzie, bez dostępu do świata zewnętrznego za zadanie mieli zaskarbić sobie przychylność widzów, która skutkowała dłuższym ich pobytem w owym domu i zwiększeniem szansy na końcową nagrodę. Poza wykreowaniem szeregu niskojakościowych celebrytów i przyczynieniem się do powstania perełki rodzimej kinematografii - „Gulczas, a jak myślisz?” -  program zwrócił uwagę na  ciekawe socjologicznie zjawisko. Pragniemy podglądać innych, ich codzienne życie. „Big Brother” to nie tylko zadania, podczas których uczestnicy musieli wykazać się sprawnością, luzem czy dystansem do siebie, to głównie oglądanie porannej toalety mieszkańców czy przygotowywanie przez nich posiłków. Transmitowane na żywo. W takim środowisku Peter Weir umieścił bohatera swojego „Truman Show”. Truman Burbank jest bohaterem największego reality show w dziejach. Każdy jego krok śledzą dziesiątki kamer, najdrobniejszy nawet ruch jest transmitowany na żywo. Istnieje jednak jedna zasadnicza różnica między bohaterem, a uczestnikami Big Brothera – Truman nie ma pojęcia, że jego życie stanowi rozrywkę dla milionów telewidzów. Gdy dowiaduje się, że każde zdarzenie, od witających go sąsiadów, aż po przyjęcie urodzinowe jest starannie wyreżyserowane, podejmuje próbę wydostania się spod gigantycznego klosza.
Ewaporacja
Co jednak, gdy podglądanie życia nie wystarcza? Naturalnym następstwem jest chęć podejrzenia śmierci. W tym kierunku poszedł Stephen King, gdy opublikował „Wielki Marsz”. Tytułowy marsz to transmitowane na wielką skalę zawody. Stu nastoletnich chłopców ma za zadanie maszerować z prędkością 4 mil na godzinę. Każdy, kogo pokona zmęczenie, dostaje czerwoną kartkę – kule z karabinu.  King opisuje niezdrową fascynację widzów, dopingujących równie głośno zawodników, co dzierżących karabiny żołnierzy. Bliźniaczo podobny zamysł przyświecał twórcom „Igrzysk Śmierci”. W totalitarnym państwie przyszłości co roku para  trybutów z każdego z dwunastu dystryktów kraju musi zmierzyć się ze sobą, walcząc na śmierć i życie. Poza mordowaniem się nawzajem uczestnicy muszą dbać również o to, by publiczność, a za nimi sponsorzy, obdarzyli ich sympatią, która skutkować może nadesłaniem paczki z lekami lub bronią. Choć wizje z „Truman show” czy „Igrzysk Śmierci” zrodziły się wyłącznie w wyobraźni twórców, to obydwie stanowią rozbudowaną wersję reality show „Wielkiego Brata”. Zgłoszenia do programu zastąpiło wcielenie do niego bez woli bohatera, a smsy poparcia zastąpiono decyzją, kto przeżyje kolejny dzień.

Dwójmyślenie

Już czwarte pokolenie z przerażeniem zaczytuje się w magnum opus George’a Orwella, zapominając, że wizja zawarta w powieści może znaleźć swoje odzwierciedlenie we współczesnym świecie, choć nie zawsze na tak wielką, międzynarodową skalę. Wynajdowanie podobieństw między rzeczywistością, a światem wymienionych filmów może prowadzić do niepokojącej konstatacji –chęć podglądania, inwigilowania innych i decydowania o ich losie nie jest wyłącznie domeną wynaturzonych ustrojów politycznych, chęci te tkwią często w jednostkach, które dla wielkiej polityki nie istnieją. Innymi słowy – Wielki Brat siedzi w każdym z nas.




środa, 23 października 2013

Szczęście - Tkwimy w tym razem

Pierwszy tekst po przerwie nazwijmy-to-wakacyjnej. Recenzja "Brazil", którą napisałem na "Powiększenie" Filmwebu, w którym zająłem jedno z zaszczytnych miejsc 5-400. Smacznego


Szczęście – tkwimy w tym razem
Są sytuacje, w których nie da się uniknąć używania pewnych słów-kluczy. Tak jak grając w brydża co i rusz słyszymy pas, a wyprowadzając na spacer psa krzyczymy aport, tak pisząc o filmach Terry’ego Gilliama nie sposób nie użyć całego zestawu słownych wytrychów. Surrealistyczny, wizjonerski, psychodeliczny, plastyczny, ironiczny – określenia te pojawiają się w odniesieniu do dowolnego niemal filmu reżysera. Są jednak obrazy byłego Pythona, w których owe klucze ledwie poruszyłyby jedną z wielu zapadek misternego zamka. Do tych filmów należy używać wytrychów większego kalibru – precyzyjny, prześmiewczy, ponury, brudny, mistrzowski. Najdoskonalszym przykładem z teki reżysera jest Brazil z 1985 roku. Ten groteskowy miks Orwella z Kubrickiem przez wielu uważany jest za szczytowe osiągnięcie Gilliama, zaś równie liczna grupa uważa go za najlepszy film całej dekady. Czy słusznie?



Głównym bohaterem Brazil jest Sam Lawry, pracownik Ministerstwa Informacji w antyutopijnym świecie, po którym dokładny przewodnik znajduje się na kartach „Roku 1984” George’a Orwella. Wszechobecna inwigilacja, ograniczenie wolności obywateli, agresywna propaganda, rozwinięte ponad miarę aparaty przymusu z wielkim zapałem wykonujące swoje obowiązki to niewesoła codzienność Sama. Bohater zdaje się jednak nienajgorzej wpasowywać w mechanizm funkcjonowania państwa, przynajmniej za dnia. W nocy, w swoim łóżku, z nudnego urzędnika przemienia się w skrzydlatego bohatera, walczącego z bestiami i ratującego z opresji piękną kobietę. Zbiegiem okoliczności Lowry zostaje wplątany w zamieszanie, zbliżające go do dziewczyny ze snów, ale będące jednak bardzo nie w smak stróżom porządku społecznego, nieznoszącym indywidualności biurokratom.

Brazil jest ostrą jak brzytwa satyrą na techno- i biurokratyzm, być może ostrzeżeniem, ale w pierwszej kolejności autorską i błyskotliwą interpretacją ponadczasowego dzieła Orwella. Przedstawiony w filmie świat jest karykaturalny i groteskowy, zamieszkujący go ludzie zindoktrynowani i apatyczni. Jakikolwiek przejaw własnej inicjatywy lub sprzeciwu, nawet obiektywnie niegroźny, zostaje brutalnie stłumiony gdzieś w podziemiach Ministerstwa. Być może ze względu na beznadziejność położenia Sama widz angażuje się w jego historię i mu kibicuje. Zwłaszcza, jeśli w rolę Lowry’ego wciela się ktoś taki jak Jonathan Pryce. Niezdarność i nerwowość, którą nadał swojemu protagoniście Pryce sprawia, że do olbrzymiej dawki czarnego, absurdalnego humoru dorzuca się łyżeczkę slapsticku. Przed Ministerstwem Informacji Sam ewidentnie odbywał staż w Ministerstwie Głupich Kroków. To własnie humor jest tym, co odróżnia film Gilliama od literackiego pierwowzoru. Cięty, błyskotliwy, z wyraźnymi pythonowskimi korzeniami i na stałe wpisany w wykreowany przez reżysera świat dowcip wcale jednak nie sprawia, że świat ten wydaje się mniej brudny. Wręcz przeciwnie, absurd kpiny współgra z genialną, psychodeliczną scenografią, która jest jednym ze znaków firmowych Gilliama, a także z urozmaiconą, momentami rozbuchaną do granic ścieżką dźwiękową, tworząc surrealistyczny zwid, halucynację, z której pozornie chciałoby się jak najszybciej obudzić. Pomimo jego odrażającej natury, w zwidzie tym jest coś hipnotyzującego, co sprawia, że widzi się go pięknym i obudzenie się byłoby de facto najmniej satysfakcjonującym rozwiązaniem. Ot, geniusz twórcy, którego niepodważalnym dowodem jedna z końcowych sekwencji, pościg – absolutny audiowizualny majstersztyk.



Tytuł recenzji jest tekstem widniejącym na jednym z propagandowych billboardów w filmie. Faktycznie, w owej karykaturalnej wizji szczęścia tkwią wszyscy razem – miotający się Sam, jego uzależniona od operacji plastycznych matka, ukochana, inwigilowani i zabijani bez skrupułów szarzy obywatele. Wszyscy w nim tkwią, od owego szczęścia nie da się uciec. Świat w „Brazil” zmierza ku ostatecznemu upadkowi ludzi, ich moralności i indywidualności, ale dzięki Gilliamowi jest to naprawdę przepiękna katastrofa.



Vozvrashchenie

Wracam do nieregularnej blogowej aktywności po szeroko pojętych wakacjach. Mam w zanadrzu kilka tekstów, więc można spodziewać się sporej częstotliwości w nadchodzących dniach. Zacznę już za chwileczkę, już za momencik.