poniedziałek, 17 czerwca 2013

Refn nie wybacza

Pierwszy od dawna wpis na bloga, traktujący (werble) o Refnie, a mianowicie o jego najnowszym dziele, "Only God Forgives". Zdaję sobie sprawę, że większość ostatnich wpisów każe sugerować, że blog zamienił się w fanpage szalonego Duńczyka, ale obiecuję, że to ostatni o nim wpis aż do następnego filmu. W niedługim czasie postaram się wrzucić coś zupełnie z Refnem niezwiązanego, prawdopodobnie o Deadpoolu.
A tymczasem - Smacznego:






Znów dałem się nabrać Refnowi.

Duńczyk jest najbardziej nieprzewidywalnym spośród przewidywalnych reżyserów. Z jednej strony wiadomo, że kino jego można nazwać autorskim, jak żadne inne spośród pukających obecnie do powszechnej świadomości twórców, z drugiej jednak chwilowy flirt z mainstreamem przy okazji „Drive” pozwalał spodziewać się  filmu dla stosunkowo szerokiej widowni. W takim przekonaniu umacniały publikowane sukcesywnie trailery oraz urywki filmu, kipiące od emocji i adrenaliny, sugerujące, że „Tylko Bóg Wybacza” będzie tajskim bliźniakiem „Drive”.

Prawdopodobnie nie tylko ja dałem się nabrać. Sądząc po pustoszejących w trakcie seansu salach kinowych i niewybrednych komentarzach filmowych smakoszy po raz kolejny Refn może zacierać ręce, że udało mu się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Stworzył film głęboko medytacyjny, na wskroś artystyczny (o czym za chwilę), sprzedał go zaś jako twór z pogranicza thrillera i kryminału. A ludzie wychodzący w trakcie pokazu? Cóż, i tak nie byli dla Duńczyka targetem, a ewentualne łzy smutku zawsze otrzeć może sobie zarobionymi na nich dolarami.

Valhalla Drivin’



Nowy film Refna jest prostą historią o zbrodni i zemście, niemym pojedynku porucznika tajwańskiej policji i gangstera.  Za Filmwebem:Julian (Ryan Gosling) w Bankoku jest właścicielem klubu, w którym prowadzi nie do końca legalne interesy. Kiedy jego brat Billy zostaje zamordowany, życie Juliana radykalnie się zmienia. Ich matka (Kristin Scott Thomas) oczekuje, że młodszy syn odnajdzie zabójców brata i go pomści. Mężczyzna – mimo oporów i wątpliwości – postanawia dotrzeć do człowieka, który prawdopodobnie stoi za śmiercią Billy'ego. Wie tylko, że w ciemnych zaułkach miasta nazywają go Aniołem Zemsty...
Tradycyjnie już u Refna fabuła nie jest najistotniejszym elementem jego filmów. Jest tylko pretekstem do przekazania emocji, przemyśleń lub też czystko estetycznych doznań na miarę najwyższej sztuki. Jeżeli reżyser od samego początku swojej kariery zdradzał inklinacje w stronę formalnej oryginalności i estetycznej doskonałości swoich dzieł, to w „Only God...” doprowadził stronę formalną do absolutu. Każde ujęcie jest ucztą dla oczu, ani jeden kadr nie jest skomponowany niedbale czy wstawiony na siłę. Charakterystyczne dla twórcy długie, senne ujęcia w połączeniu z genialną ścieżką dźwiękową Cliffa Martineza wprowadzały widza w hipnotyczny, oniryczny stan. Wszechobecna symetria, symbolizująca prawdopodobnie ład i porządek wielokrotnie zaburzana jest przez sceny czystej przemocy. Przez większość filmu na obiektyw kamery nałożony jest krwistoczerwony filtr, który dość jednoznacznie każe kojarzyć miejsce akcji z piekłem. Większośc bohaterów wydaje się być całkiem dobrze urządzona w owym piekle, tylko nieliczni wyglądają, jakby trafili tam za karę.

W „Tylko Bóg...” nastąpiło odwrócenie typowego dla Refna układu sił w ramach płci. Najmocniejszą, centralną postacią, która nosi w sobie charakterystyczne dla twórcy cechy, takie jak nieustępliwość, bezwzględność, bezlitosność czy wyrachowanie, jest kobieta. Matka głównego bohatera (grana przez świetną Kirstin Scott Thomas) jest dla filmu tym , kim dla Bronsona był Tom Hardy a dla „Drive” postać Ryana Goslinga. O ile w kazdym poprzednim obrazie główny bohater był przedstawieniem idei męskości, o tyle tę rolę w „Tylko Bóg...” przejmuje własnie Scott Thomas. Sprawia to, że jej bohaterka jest w zasadzie jedyną postacią z krwi i kości, pozostali protagoniści reżysera są jedynie emanacjami idei, które za nimi stoją i ich konfrontacja na bokserskim ringu nie jest bijatyką między dwoma facetami, raczej czymś na kształt boksu między dobrem i złem, przy czym nikt nie wie, kto jest tym dobrym, a kto złym. W tym miejscu trzeba wsadzić łyżkę dziegdziu, ponieważ mimo, że to tylko emanacje, to jednak w filmie musiały mieć jakąś twarz. Obsada skompletowana została niemal perfekcyjnie, niemal każda rola wbijała w fotel, ale jest jedno ale. Ale nazywa się Ryan Gosling. O ile trudno wyobrazić sobie, żeby w „Drive” ktoś mógł być choćby o włos lepszy, o tyle w najnowszym filmie Gosling zachowuje się jak karykatura wykreowanej w tamtym obrazie postaci. Przez większość filmu jego toczony bardzo paskudną odmianą kompleksu Edypa (co bardzo istotne dla odczytania całej jego psychologicznej struktury) bohater sennie wpatruje się w przestrzeń z miną zbitego szczeniaka. Oczywiście ta mina i to spojrzenie oddają emocje i stan ducha głównego bohatera, jednak mając w pamięci „Drive” nie sposób nie pomyśleć, że Gosling w „Only God...” to Driver przeglądający się w bardzo krzywym zwierciadle.

„Only God Forgives” zdecydowanie bliżej ma do filozoficznego “Valhalla Rising” niż popkulturowego „Drive”. Ponury, przygaszony filtr nałożony na kamerę, oniryzm wylewający się z ekranu i olbrzymie nasycenie symboliką (czy to religijną, czy też filozoficzną) niemal każdego kadru sprawia, że trudno rozłączyć te dwa filmy.  W „Valhalli” bezimienny bohater płynął łodzią ku jądru ciemności, prosto do piekła. Wygląda na to, że Ryan Gosling, odjeżdżając w siną dal na zakończenie „Drive”, dotarł właśnie do celu podróży Bezimiennego.


Pomimo, że uważam „Only God Forgives” za świetny film, ciężko jest mi go z czystym sumieniem polecić. Potrafi wymęczyć widza monotonią i przytłoczyć statycznością obrazu. Kinomani szukający akcji zmierzającej z punktu A do B będą zawiedzeni, podobnie fani „Drive”. Jeżeli jednak ktoś, jak ja, uwielbia „Valhallę Rising”, na seansie poczuje się jak w domu.



W filmwebowej skali oceniłbym „Tylko Bóg Wybacza” po jednokrotnym obejrzeniu na 8. Nie wyżej, bo choć ten film to czysty Refn, to nawałnica symboliki i ukrytych znaczeń nieco mnie przygniotła, więc prawdopodobnie gdybym jeszcze kiedyś skusił się na ten obraz, obejrzał go dokładniej, ocena mogłaby podskoczyć o punkt.