A tymczasem - Smacznego:
Znów dałem się nabrać
Refnowi.
Duńczyk jest najbardziej nieprzewidywalnym spośród
przewidywalnych reżyserów. Z jednej strony wiadomo, że kino jego można nazwać
autorskim, jak żadne inne spośród pukających obecnie do powszechnej świadomości
twórców, z drugiej jednak chwilowy flirt z mainstreamem przy okazji „Drive”
pozwalał spodziewać się filmu dla
stosunkowo szerokiej widowni. W takim przekonaniu umacniały publikowane
sukcesywnie trailery oraz urywki filmu, kipiące od emocji i adrenaliny,
sugerujące, że „Tylko Bóg Wybacza” będzie tajskim bliźniakiem „Drive”.
Prawdopodobnie nie tylko ja dałem się nabrać. Sądząc po
pustoszejących w trakcie seansu salach kinowych i niewybrednych komentarzach
filmowych smakoszy po raz kolejny Refn może zacierać ręce, że udało mu się
upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Stworzył film głęboko medytacyjny, na
wskroś artystyczny (o czym za chwilę), sprzedał go zaś jako twór z pogranicza
thrillera i kryminału. A ludzie wychodzący w trakcie pokazu? Cóż, i tak nie
byli dla Duńczyka targetem, a ewentualne łzy smutku zawsze otrzeć może sobie
zarobionymi na nich dolarami.
Valhalla Drivin’
Nowy film Refna jest prostą historią o zbrodni i zemście,
niemym pojedynku porucznika tajwańskiej policji i gangstera. Za Filmwebem:„Julian (Ryan Gosling) w Bankoku jest właścicielem
klubu, w którym prowadzi nie do końca legalne interesy. Kiedy jego brat Billy
zostaje zamordowany, życie Juliana radykalnie się zmienia. Ich matka (Kristin
Scott Thomas) oczekuje, że młodszy syn odnajdzie zabójców brata i go pomści.
Mężczyzna – mimo oporów i wątpliwości – postanawia dotrzeć do człowieka, który
prawdopodobnie stoi za śmiercią Billy'ego. Wie tylko, że w ciemnych zaułkach
miasta nazywają go Aniołem Zemsty...
Tradycyjnie już u Refna fabuła nie jest najistotniejszym elementem
jego filmów. Jest tylko pretekstem do przekazania emocji, przemyśleń lub też
czystko estetycznych doznań na miarę najwyższej sztuki. Jeżeli reżyser od
samego początku swojej kariery zdradzał inklinacje w stronę formalnej
oryginalności i estetycznej doskonałości swoich dzieł, to w „Only God...”
doprowadził stronę formalną do absolutu. Każde ujęcie jest ucztą dla oczu, ani
jeden kadr nie jest skomponowany niedbale czy wstawiony na siłę.
Charakterystyczne dla twórcy długie, senne ujęcia w połączeniu z genialną
ścieżką dźwiękową Cliffa Martineza wprowadzały widza w hipnotyczny, oniryczny
stan. Wszechobecna symetria, symbolizująca prawdopodobnie ład i porządek
wielokrotnie zaburzana jest przez sceny czystej przemocy. Przez większość filmu
na obiektyw kamery nałożony jest krwistoczerwony filtr, który dość
jednoznacznie każe kojarzyć miejsce akcji z piekłem. Większośc bohaterów wydaje
się być całkiem dobrze urządzona w owym piekle, tylko nieliczni wyglądają,
jakby trafili tam za karę.
W „Tylko Bóg...” nastąpiło odwrócenie typowego dla Refna układu sił w
ramach płci. Najmocniejszą, centralną postacią, która nosi w sobie
charakterystyczne dla twórcy cechy, takie jak nieustępliwość, bezwzględność,
bezlitosność czy wyrachowanie, jest kobieta. Matka głównego bohatera (grana
przez świetną Kirstin Scott Thomas) jest dla filmu tym , kim dla Bronsona był
Tom Hardy a dla „Drive” postać Ryana Goslinga. O ile w kazdym poprzednim obrazie
główny bohater był przedstawieniem idei męskości, o tyle tę rolę w „Tylko
Bóg...” przejmuje własnie Scott Thomas. Sprawia to, że jej bohaterka jest w
zasadzie jedyną postacią z krwi i kości, pozostali protagoniści reżysera są
jedynie emanacjami idei, które za nimi stoją i ich konfrontacja na bokserskim
ringu nie jest bijatyką między dwoma facetami, raczej czymś na kształt boksu
między dobrem i złem, przy czym nikt nie wie, kto jest tym dobrym, a kto złym.
W tym miejscu trzeba wsadzić łyżkę dziegdziu, ponieważ mimo, że to tylko
emanacje, to jednak w filmie musiały mieć jakąś twarz. Obsada skompletowana
została niemal perfekcyjnie, niemal każda rola wbijała w fotel, ale jest jedno
ale. Ale nazywa się Ryan Gosling. O ile trudno wyobrazić sobie, żeby w „Drive”
ktoś mógł być choćby o włos lepszy, o tyle w najnowszym filmie Gosling zachowuje
się jak karykatura wykreowanej w tamtym obrazie postaci. Przez większość filmu
jego toczony bardzo paskudną odmianą kompleksu Edypa (co bardzo istotne dla
odczytania całej jego psychologicznej struktury) bohater sennie wpatruje się w
przestrzeń z miną zbitego szczeniaka. Oczywiście ta mina i to spojrzenie oddają
emocje i stan ducha głównego bohatera, jednak mając w pamięci „Drive” nie
sposób nie pomyśleć, że Gosling w „Only God...” to Driver przeglądający się w
bardzo krzywym zwierciadle.
„Only God Forgives” zdecydowanie bliżej ma do filozoficznego
“Valhalla Rising” niż popkulturowego „Drive”. Ponury, przygaszony filtr
nałożony na kamerę, oniryzm wylewający się z ekranu i olbrzymie nasycenie
symboliką (czy to religijną, czy też filozoficzną) niemal każdego kadru
sprawia, że trudno rozłączyć te dwa filmy. W „Valhalli” bezimienny bohater płynął łodzią
ku jądru ciemności, prosto do piekła. Wygląda na to, że Ryan Gosling,
odjeżdżając w siną dal na zakończenie „Drive”, dotarł właśnie do celu podróży
Bezimiennego.
Pomimo, że uważam „Only God Forgives” za świetny film,
ciężko jest mi go z czystym sumieniem polecić. Potrafi wymęczyć widza monotonią
i przytłoczyć statycznością obrazu. Kinomani szukający akcji zmierzającej z
punktu A do B będą zawiedzeni, podobnie fani „Drive”. Jeżeli jednak ktoś, jak
ja, uwielbia „Valhallę Rising”, na seansie poczuje się jak w domu.
W filmwebowej skali oceniłbym „Tylko Bóg Wybacza” po
jednokrotnym obejrzeniu na 8. Nie wyżej, bo choć ten film to czysty Refn, to
nawałnica symboliki i ukrytych znaczeń nieco mnie przygniotła, więc
prawdopodobnie gdybym jeszcze kiedyś skusił się na ten obraz, obejrzał go
dokładniej, ocena mogłaby podskoczyć o punkt.
Bardzo fajna recenzja, przyjemnie się czytało. Tak jak napisałeś film nie dla wszystkich ale polecam każdemu przekonać się osobiście. Możliwe, że was zawiedzie ale jeśli przypadkiem trafi w wasz gust to zrobi to z siłą armaty i zwyczajnie was powali.
OdpowiedzUsuń