czwartek, 2 lutego 2012

Taka tam młócka

No, teraz tekst, który ma szansę stać się żelazną klasyką grafomanii i egzaltacji. Na "Rzezi" byłem. Oto, co nabazgrałem:


Roman Polański umie robić filmy. Zdarzały mu się filmy niezłe, jak wtedy, kiedy wpakował Harrisona Forda w kłopoty albo tropił wąpierze, zdarzają mu się filmy świetne, jak wtedy, gdy kazał Mii Farrow urodzić dziecko szatana albo Jackowi Nicholsonowi cofnąć się o filmową epokę, zdarzają mu się filmy wybitne, jak wtedy, gdy sam postradał zmysły w paryskiej kamienicy, ale zdarzają mu się też filmy co najwyżej średnie. Właśnie do tej ostatniej kategorii, mimo najszczerszych chęci pochylenia się nad geniuszem reżysera, zaliczyć trzeba „Rzeź”.

Fabuła jest nadzwyczaj prosta – dwie pary, przedstawiciele amerykańskiej klasy średniej, nadzwyczaj uprzejmi i ułożeni, spotykają się, by przedyskutować bójkę swoich synów. Z początku przyjazne spotkanie przeradza się w regularną wojnę z ciągłą zmianą frontów, bohaterowie pokazują swoje prawdziwe oblicza. Tyle.

„Rzeź” jest adaptacją kontrowersyjnej ponoć sztuki „Bóg mordu”. Teatralny rodowód przejawia się choćby tym, że cała akcja toczy się w zasadzie w jednym pomieszczeniu, aktorów występujących w filmie można bez problemu zliczyć na palcach jednej ręki, a siłą napędową obrazu jest dialog między bohaterami. Już kiedyś komuś udało się stworzyć fascynujący i trzymający w napięciu film realizujący wszystkie wymienione wytyczne, ale do tego trzeba być Sidneyem Lumetem. Pomimo pozornego braku pola dla realizatorskiej wyobraźni Pawłowi Edelmanowi udało się stworzyć film ciekawy ze strony wizualnej. Pomimo braku faktycznego ruchu postaci dzięki montażowi uzyskujemy wrażenie dynamiki podkreślającej słowną szermierkę bohaterów. Same dialogi również stoją na wysokim poziomie, a kształtu i smaku nadają im aktorzy, dobrze dobrani do swych ról. Moim osobistym faworytem jest Christoph Waltz, jedyna pełnokrwista postać z całego kwartetu. Jodie Foster z kolei w moim odczuciu w pewnych momentach przeszarżowała, co nie zmienia faktu, że gra aktorska jest jednym z atutów filmu. Wymienione przeze mnie pozytywy prawdopodobnie wystarczyłyby, żeby każdy inny film uznać za kawał solidnej roboty, ale że rzecz tyczy się Romana Polańskiego, to i wymagania są odpowiednio wyższe. Pora wsadzić łychę dziegciu do tej beczki miodu.

Tym, co najbardziej przeszkadzało w odbiorze i wsiąknięciu w film była skrajna archetypiczność postaci, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenosiły się z jednego bieguna zachowań na zupełnie przeciwny, przy ich całkowitej beznadziejności. Podobna umowność, pewne przejaskrawienie w kreowaniu postaci obecna była również w przytoczonych wcześniej „12 gniewnych ludziach”, jednak specyfika filmu Lumeta pozwalała tę umowność zaakceptować. U Polańskiego nie do przełknięcia jest rozdzielanie bohaterom cech w taki sposób, by nie znalazł się dla nich wspólny mianownik. Dość karkołomną próbą byłoby porównanie postaci do kolorów, jednak myślę, że mogłoby dobrze zobrazować sytuację w filmie. Oto Kate Winslet jest zimno niebieska, by zaraz przybrać kolor wściekło pomarańczowy, Jodie Foster jest koloru ciepło żółtego, by po wolcie przeistoczyć się (dosłownie i w przenośni) w purpurę, John C. Reilly jest przezroczysty, by stać się czerwonym. Wszystkie te kolory zmieniają się jak w kalejdoskopie, ale w żaden sposób się ze sobą nie mieszają, co sprawia, że uczucie umowności i pewnego „przegięcia” towarzyszy widzowi przez cały film. Tylko Christoph Waltz przez cały film jest stalowoszary, czym wyróżnia się spośród innych In plus, ponieważ jest jedynym bohaterem, który nie wydaje się być marnym aktorem, a prawdziwym człowiekiem z krwi i kości. Protagoniści reprezentowali sobą jeden, określony typ człowieka tylko po to, by w trakcie filmu w sposób gwałtowny stać się swoim przeciwieństwem. Nie ma miejsca na jakiekolwiek zachowania pośrednie, albo jest się czarnym, albo białym. W końcówce co prawda bohaterowie pod wpływem tak emocji jak i szkockiej zawierają pewne sojusze, zjednoczeni na wspólnym froncie, pozostając jednak w obrębie swojej indywidualnej, odmienionej charakterystyki, nabierając tym samym bardziej ludzkiego wymiaru, jednak w moim odczuciu dobra końcówka nie równoważy zbyt powierzchownego przedstawienia postaci i rozwoju akcji.

Pojawiają się głosy, że nowy film Polańskiego jest arcydziełem bezlitośnie obnażającym wady amerykańskiej klasy średniej. Mógłby z powodzeniem takim filmem zostać, gdyby opowiadał o prawdziwych ludziach, a nie manekinach naszpikowanych stereotypowymi cechami.

„Rzeź” miała potencjał by stać się naprawdę ciekawym, wielowymiarowym filmem, skończyło się jednak na momentami niezłej komedii. Trochę mało, jak na człowieka uznanego za geniusza.
Cieszy fakt, że Polański ciągle szuka czegoś nowego, nie ogranicza się do jednego tematu, gatunku czy poetyki, a nuż z tych poszukiwań wyjdzie kolejne dzieło na miarę „Lokatora”, cieszy też fakt, że podjął się niełatwej próby dość dosłownego przeniesienia sztuki teatralnej na wielki ekran, zachowując przy tym teatralną specyfikę, z jednością czasu, miejsca i akcji na czele. Ale Polański nie jest Sidneyem Lumetem.

środa, 1 lutego 2012

To nie jest kraj dla młodych wampirów

Dobra, teraz coś dla ludzi o mocnych nerwach. Napisane bezpośrednio po obejrzeniu "Martina" coś. nie wiem, czy to ma jakąkolwiek formę, jest jednym wielkim peanem bla bla bla. ale wrzucę, bo tak. Na zdrówko


Film oglądałem na raty, do najlżejszych nie należy, ale pomiędzy kolejnymi seansami nie 
mógł wyjść mi z głowy. W zasadzie nie wiem, czy to bardziej dramat o alienacji, 
dorastaniu i poczuciu wyobcowania ubrany w horrorowy kubraczek, czy też horror z 
elementami psychoanalizy. 
Martin pozornie przedstawiony jest jako osoba chora psychicznie, ale nie w ten sposób, 
co Rutger Hauer w "Autostopowiczu" lub Jack Nicholson w "Lśnieniu". Nie jest to typ 
psychopaty ze śmiechem na ustach zabijającego swoje ofiary. od razu widać, jak 
chłopak cierpi. Cierpi z powodu samotności, cierpi z powodu nieprzystosowania do 
otaczającego go świata, którego najwyraźniej nie rozumie, cierpi, bo jest inny. Jako 
formę wyzwolenia się z tego cierpienia wybrał drogę wampirów, które poznał dzięki 
starym filmom. Przejmujący obraz miotającego się w bezradności wrażliwca zestawiony 
jest ze szczegółowo pokazanymi scenami przemocy, jakiej chłopak się dopuszcza, co 
robi piorunujące wrażenie i wywołuje skołowanie u widza.
Doskonała są muzyka i scenografia przywodzące momentami na myśl filmy noir, 
doskonałe są czarno-białe wstawki, doskonałe jest aktorstwo i w końcu doskonały jest 
cały film, zaś końcowa scena wbiła mnie w fotel i zacząłem się zastanawiać, czy to Martin 
był szalony, czy szalony był świat, który go otaczał. Nie wiem.
Pewne jest z kolei to, że postać głównego bohatera skonstruowana jest po mistrzowsku, 
to jedna z bardziej sugestywnych kreacji niezrównoważonego człowieka, jakie zdarzyło 
mi się widzieć. Budzi skrajne emocje (naprawdę budzi, nie tylko w założeniu), od 
poczucia obrzydzenia do dopingowania mu w próbie tworzenia normalnej relacji z 
kobietą.


Zbyt długie rozmyślanie nad tym niewątpliwym dziełem i sposób, w jaki stworzony został 
bohater, jak i całe groteskowe środowisko, w którym dane mu było żyć, prowadzi do 
wielu karkołomnych hipotez: "A co, jeśli Martin nie zabijał, a szalony był Coda, który 
naginał rzeczywistość do swoich potrzeb, bo przecież Martin to Nosferatu?", "A co, jeśli te 
chore wybryki były jedynie wytworem samotnego, zdesperowanego umysłu?" . 
Zdając sobie sprawę z bezsensu tych rozważań, zakończę ten chaotyczny pean.




*Tutaj zamieszczam linka do nieco bardziej ustrukturyzowanej wersji przemysleń nt. tego filmu, bo nie będę wklejał dwóch podobnych tekstów.
Cheers

niedziela, 22 stycznia 2012

Zagraj to jeszcze raz, Kermit


 Zdarzyło mi się parę dni temu pójść na przedpremierę Muppetów, a że nie ma lepszego sposobu na zbicie patosu niż pisanie o gadającej pluszowej żabie i zakochanej w niej równie pluszowej świni, skrobnę o nich parę słów.

Każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z dzieciakami Jima Hensona wie, czego można spodziewać się po najnowszym filmie z ich udziałem – tony slapstickowego-absurdalnego humoru, kilotony większych bądź mniejszych całkiem żywych gwiazd specjalnych oraz megatony nawiązań do popkultury i ciepłej, wyzbytej wszelkiego cynizmu ironii. Fabuła nawet była!
Oto Walter, największy fan Muppetów podczas wycieczki do Los Angeles przypadkowo dowiaduje się o planach niecnego Texa, który chce zburzyć teatr Muppetów i wydobywać stamtąd ropę. O planach dowiaduje się Kermit i postanawia zebrać rozproszoną po świecie paczkę kukiełek, by dać największy Muppet Show w historii i zebrać kwotę umożliwiającą wykupienie i uratowanie teatru, czasu jednak jest niewiele.
No dobra, nikt nie ukrywał, że fabuła w tym przypadku będzie miała czwartorzędne znaczenie. Jest ona tylko pretekstem do kanonady gagów, piosenek, zabawnych dialogów i setek innych zabiegów wywołujących uśmiech u widza w wieku od 3 do 103 lat. Muppety od zawsze były swego rodzaju Latającym Cyrkiem Monty Pythona dla dzieci, operowały głównie parodią, choć od Johna Cleese’a i spółki różniło je to, że na celownik brały popkulturę – opery mydlane, filmy, mody, znane piosenki, programy telewizyjne. Tak jest i tym razem, w bardzo ciepły i nienachlany sposób wyśmiane zostało dosłownie wszystko, czym karmi się masową publiczność, choć „wyśmiane” to nieodpowiednie słowo. Bardziej na miejscu byłoby „puściły oczko do widza”, i to do każdego widza, od małych dzieci, przez fanki „Diabeł Ubiera się u Prady”, aż po ludzi zaznajomionych z Tarantino. Wielką sztuką jest zmieszczenie takiej ilości gagów i nawiązań w jednym filmie bez wywołania uczucia przesytu, a Muppety, będące w istocie kolażem motywów, klisz, czy wręcz konkretnych scen znanych z kultury popularnej, ogląda się jednym tchem. Nie usiłują jednak kukiełki być zabawne na Shrekową modłę, który tak naprawdę filmem dla dzieci nie był. Siła Muppetów tkwi w tym, że całą treść dla dojrzalszego widza zawierają w nieco naiwnej, ale przez to rozbrajająco szczerej formie, w świecie, w którym Muppety reprezentują dzieci, zmuszone do konfrontacji z dorosłymi. Albo raczej to z dziecka, co chciałby w sobie zachować każdy dorosły, ale tylko nielicznym (jak gościom ich programu w serialu, czy Gary’emu, głównemu „prawdziwemu” bohaterowi najnowszej wersji kinowej) się to udaje.
Chwała twórcom, którzy zdecydowali się pozostawić styl wizualny Muppetów bez zmian i nie silili się na „innowacyjne” ekstrawagancje, dzięki czemu dla każdego zaznajomionego z Kermitem i spółką film może być miłą wycieczką w przeszłość i pewnego rodzaju pokrzepieniem, że trochę dziecka w nas jeszcze tkwi.
W obrazie przewija się cała armia „prawdziwych” gwiazd, występ każdej z nich, choćby epizodyczny wydaje się wynikać z faktu, że po prostu chcieli znaleźć się w tym filmie, bo Muppety to ich bajka, a jeśli nawet jest inaczej, to twórcy podchodzą do tego z dystansem (gwiazdka Disneya mówiąca, że przyszła, bo agent jej kazał). Wymienić znanych i lubianych, którzy wystąpili w filmie będzie ciężko, ale, od czego jest Internet. Uwaga, W FILMIE O KUKIEŁKACH podziwiać mogliśmy m.in. Jasona Segela (przy okazji twórca scenariusza), Chrisa Coopera, Jacka Blacka, Zacha Galifanakisa, Whoopi Goldberg, Emily Blunt, Selenę Gomez, Davida Grohla, Neila Patricka Harrisa i wielu innych.
Coś z tym filmem jest nie tak, skoro nawet taki ponury snob jak ja przez cały seans miał na twarzy uśmiech przyprawiający o skurcze mięśni twarzy, a niekiedy śmiechem zagłuszał przeważające w sali dzieci. Albo po prostu się starzeję i zaczynam doceniać czystą radość bijącą z ekranu od tych małych pluszowych hippisów. Tak czy inaczej, z całego mojego przegniłego serca polecam każdemu*

*Znowu zapomniałem, że nikt tego nie czyta

wiem, że to nie muppet, ale nie mogłem się powstrzymać

wtorek, 17 stycznia 2012

Trochę starych śmieci part 2

A oto i drugi tekst wygrzebany z lamusa, traktujący ogólnie o Jarmuschu i trochę o jego pierwszym filmie, "Nieustających Wakacjach". Na tym mam nadzieję zakończę część wspominkową i wszystko, co opublikuję na tym blogu będzie świeże.


Jim Jarmusch wielkim reżyserem jest – zdanie to jest mantrą wielu kinomanów, do których sam się nieskromnie zaliczam. Siwowłose enfant terrible amerykańskiego kina niezależnego, inspiracje czerpiące z dokonań francuskiej Nowej Fali oraz dzieł Yasujiro Ozu swoimi gorzkimi filmami na stałe wpisało się w historię kina.
Filmy Jarmuscha nie należą do przyjemnych i prostych w odbiorze. W ciężkiej formie estetycznej podaje na talerzu te cechy ludzkiej osobowości, których istnienie poprzednie pokolenie starało się zanegować. Próżno u Jarmuscha szukać feerii barw, wielkich czynów, głębokich przeżyć, wiatru we włosach, tak charakterystycznego dla kina lat 60 i 70. Świat jest przedstawiony w odcieniach szarości, ludzie pogrążeni są w marazmie, a włosy, lekko przetłuszczone, poruszyć może jedynie ironiczne kiwnięcie głową. Stany nie są utopią znaną z amerykańskiego snu, pięknym miejscem, gdzie spełniają się marzenia. Stany to brudne ulice, zaniedbane domy zamieszkane przez apatycznych ludzi bez twarzy.
Powątpiewanie w prawdziwość kolorowej idei wykreowanej przez pokolenie dzieci kwiatów pokazuje Jarmusch najdobitniej w swoim pierwszym pełnometrażowym filmie, zrealizowanych za pieniądze ze stypendium Nieustających Wakacjach z 1980 roku. Reżyser pokazuje w nim dwa i pół dnia z życia Alliego Parkera, „turysty na nieustających wakacjach”. Allie nie ma domu, szkoły ani zawodu, sensem jego życia jest włóczęga. Jak sam twierdzi, wędrówki mają być remedium na dręczące go bezsenność oraz – paradoksalnie – samotność, którą stara się postrzegać jako swój świadomy wybór. Niezależnie jednak od tego, jaki dystans  pokonuje, nie potrafi uciec od samotności. Nawet w trakcie spotkania ze swoją dziewczyną bohater wydaje się zupełnie nieobecny, zdystansowany wobec świata. Podczas wędrówek po Nowym Jorku, którego „złe” dzielnice są bohaterami nie mniej ważnymi niż sam Allie, spotyka cały kalejdoskop postaci, będących żywymi dowodami na fałsz, jakim okazał się amerykański sen. Weteran wojny wietnamskiej, która odcisnęła na jego psychice nieodwracalne piętno, ciężko chora matka czy uliczny saksofonista zdają się być przestrogą i świadectwem na to, że świat nie jest pomalowany na różowo.
Jarmusch jest mistrzem w tworzeniu fascynujących filmów, w których nic się nie dzieje, czego najlepszym przykładem są właśnie Nieustające Wakacje. Najważniejszym wzorcem dla estetycznej sfery filmów Jarmuscha były dokonania Yasujiro Ozu, „najbardziej japońskiego z japońskich reżyserów”, a szczególnie jego magnum opus, „Tokijska Opowieść”. Statyczna, nisko ustawiona kamera, niespotykanie długie ujęcia wypełnione po brzegi codziennością i monotonią. Hitchcock powiedział kiedyś, że film to życie z wyciętymi kawałkami nudy. Można by żartobliwie odnieść to porównanie do dzieł Jarmuscha, mówiąc, że są one właśnie tymi wyciętymi kawałkami. Zarówno dla Ozu, jak i Jarmuscha miejsce akcji jest równie istotne, co losy bohaterów. Japończyk eksponuje w „Tokijskiej Opowieści” Tokio, symbolizujące zderzenie się tradycji z nowoczesnością, Jarmuscha zaś pociąga mroczna strona Nowego Jorku, uwypuklająca jeszcze wewnętrzną pustkę i marazm, w którym tkwi bohater. Podobne zespolenie miejsca akcji i bohatera jest typowe dla dokonań nowej fali francuskiej, z której Jarmusch merytorycznie i tematycznie czerpie, stąd mamy film swobodnie skonstruowany, unikający motywowania zachowań bohaterów zdrowym rozsądkiem.
Pełnometrażowy debiut Jarmuscha uważam za najlepszy spośród czterech (pozostałe to „Poza prawem”, „Mystery Train” i „Inaczej niż w raju”) filmów kontestujących idee pokolenia hippisowskiego oraz amerykański sen. Depresyjna atmosfera, potęgowana klimatyczną muzyką Johna Luriego, oraz zdjęcia Toma DiCillo, a także, oczywiście, cudownie dotknięta geniuszem Jarmuscha sprawia, że o „Nieustających Wakacjach” naprawdę trudno jest zapomnieć. Myślę, że z tym filmem, jak i z całą twórczością dżentelmena z Ohio powinien zapoznać się każdy, kto w kinie szuka czegoś więcej niż eksplozji i umięśnionych herosów.

Trochę starych śmieci

Znalazłem na dysku kilka starych tekstów. Pisane trochę pod przymusem. Aż kipią od egzaltacji i patosu, niemniej wstawię dwa z nich, ku przestrodze. Mam nadzieję, że nowe wpisy będą nieco wyższej próby i nikt nie zostanie zabity patosem, choć często zdarza mi się podnosić niektóre filmy wręcz do sfery sacrum. Na szczęście mało jest takich. Normalnie kawał ze mnie zrzędliwego gnoja. 
A oto i pierwszy ze wspomnianych tekstów, w teorii quasi-recenzja "Dystryktu 9", a w praktyce jeden wielki pean na jego cześć. Na zdrówko.



           "Kanon klasyki science-fiction ostatnio poszerzył się w 2009 roku. Do Obcego, Predatora, Łowcy Androidów i Matriksa dołączył dramat SF, Dystrykt 9. Reżyserem jest Neil Blomkamp, nieznany szerzej twórca z RPA.       Obsada skompletowana została w większości w rodzimym kraju reżysera. Pomimo braku nazwisk z pierwszych stron prasy brukowej, aktorzy spisali się bardzo dobrze. Na szczególną uwagę zasługuje odtwórca roli Wikusa van de Meerwe, Sharlto Copley.
            Słowo „dramat” nie znalazło się przy określeniu gatunku przypadkowo, gdyż pomimo świetnych efektów specjalnych i widowiskowych scen walki to właśnie wewnętrzne zmagania bohaterów są motywem wiodącym w dziele Blomkampa. Film podejmuje problem ksenofobii i nietolerancji na niespotykaną wcześniej, kosmiczną skalę. Po przybyciu kosmitów na Ziemię wszyscy spodziewali się wielkiego konfliktu zbrojnego lub skoku cywilizacyjnego. Niestety, nic podobnego nie nastąpiło. Pomimo umiejętności przemierzania przestrzeni kosmicznej i zaawansowanej technologii kosmici stali się zwykłymi uchodźcami, ulokowanymi w urągającym wszelkiej godności warunkach w południowoafrykańskim getcie, gdzie szerzy się przestępczość i nielegalny handel. Obcy gośćmi są niewygodnymi, co daje im się odczuć na każdym kroku. Sytuacja między rasami zaostrza się, gdy kosmici są przymusowo przesiedlani do ośrodka o jeszcze niższym standardzie. Przybysze z kosmosu nie są dla ludzi jednak całkowicie bezużyteczni. Dysponują bronią o niewyobrażalnej dla człowieka mocy, której jednak ludzie nie potrafią użyć…
            Tak przedstawiony zarys fabuły każe sądzić, że „Dystrykt 9” to kolejny film, w którym główne role graja nie aktorzy, tylko krew i wybuchy. Nic bardziej mylnego, film jest pełnokrwistym dramatem ubranym jedynie w szaty science-fiction. Przybysze z kosmosu zdają się być wprowadzeni do filmu wyłacznie w celu uniwersalizacji, gdyż zamiast nich w podobnym getcie mogłaby się znaleźć dowolna grupa etniczna lub wyznaniowa. Ludzi, jako gospodarzy i strażników getta cechuje rasizm i obrzydzenie, którym darzą obcych. Nietrudno sobie wyobrazić w podobnym getcie zamknięte mniejszości narodowe w krajach Bliskiego Wschodu lub przypomnieć przypadek Getta Warszawskiego. W „Dystrykcie” schemat filmu science-fiction został odwrócony o 180 stopni. To nie kosmici są drapieżcami, powodującymi cierpienie człowieka. To człowiek, w sposób bardziej wyrafinowany niż Obcy z filmu Ridleya Scotta, zadaje ból innej rasie, która robi wszystko, żeby przetrwać. Najbardziej przerażającą konkluzją nasuwającą się po obejrzeniu filmu jest to, że człowiek jest po stokroć okrutniejszy niż najbardziej odrażający najeźdźca z kosmosu, gdyż nie kieruje nim półzwierzęcy instynkt czy głód, ale czyste zło, głęboko w nim zakorzenione. Śmierć zadawana przez standardowego potwora z kosmosu była szybka i bezbolesna, podczas gdy uchodźcom w „Dystrykcie” każe się wegetować, stopniowo pogarszając im warunki bytowania i odbierając wszelką godność. Człowiek znęca się nad ofiarą nie tylko fizycznie, zadaje jej też cierpienia psychiczne.
Film jest bezbłędny w warstwie technicznej, ale to jest akurat najmniej istotne i zasługuje jedynie na niewielką wzmiankę. Efekty specjalne i muzyka stoją na najwyższym światowym poziomie
            Jak pisałem we wstępie, „Dystrykt 9” wpisał się moim zdaniem w kanon klasyki filmów science fiction, będąc równocześnie jednym z najgłębszych dzieł tego gatunku w historii. Nieprzyznanie „Dystryktowi” Oscara za najlepszy film na rzecz płaskiego i oklepanego „The Hurt Locker: w pułapce wojny” uważam za wielką pomyłkę. Film polecam wszystkim, którzy od kina oczekują nie tylko łatwej i przyjemnej rozrywki, ale nie boją się zmierzyć z niewygodnymi i wciąż aktualnymi problemami. Szkoda, że Stanley Kubrick nie dożył premiery „Dystryktu 9”. Być może zrewidowałby swoje stwierdzenie, że jedynym arcydziełem powstałym za jego życia jest „Dekalog” Kieślowskiego."



poniedziałek, 16 stycznia 2012

Dobry Wieczór

Z powodu zbliżającej się sesji postanowiłem założyć bloga.
Będę pisał o bzdetach, dzięki którym chce mi się wstawać rano z łóżka. O SZTUCE pisać będę. Dość wąsko pojętej, bo za krótki jestem, żeby porywać się na rzeźbę, malarstwo czy inne instalacje. Poezji zbyt wiele też się tu nie uświadczy. Moje zainteresowanie literaturą piękną zaczyna się na Edgarze Allanie Poe, a kończy na bardzo brzydkiej literaturze pięknej spod znaku Jima Morrisona.
Długo i namiętnie przelewać będę moje grafomańskie wypociny na temat filmów, bo to o filmach głównie chcę pisać. stylistycznie i merytorycznie zamęczać będę zarówno świeżo przyswojone obrazy, jak i te, które zrobiły na mnie kiedyś wrażenie, nieważne czy pozytywne, czy negatywne.
Myślę, że skrobnę czasem coś niecoś o muzyce, względnie muzykach, choć nie kręci mnie ona (oni) aż tak, jak przemysł filmowy.




ps. Dobra, i tak wiem, że ten blog jest pisany "do szuflady", więc winszuję sobie klarownego wyjaśnienia jego założeń i wraz z gratulacjami załączam brzydką piosenkę: