Jim Jarmusch
wielkim reżyserem jest – zdanie to jest mantrą wielu kinomanów, do których sam
się nieskromnie zaliczam. Siwowłose enfant terrible amerykańskiego kina
niezależnego, inspiracje czerpiące z dokonań francuskiej Nowej Fali oraz dzieł
Yasujiro Ozu swoimi gorzkimi filmami na stałe wpisało się w historię kina.
Filmy Jarmuscha
nie należą do przyjemnych i prostych w odbiorze. W ciężkiej formie estetycznej
podaje na talerzu te cechy ludzkiej osobowości, których istnienie poprzednie
pokolenie starało się zanegować. Próżno u Jarmuscha szukać feerii barw,
wielkich czynów, głębokich przeżyć, wiatru we włosach, tak charakterystycznego
dla kina lat 60 i 70. Świat jest przedstawiony w odcieniach szarości, ludzie
pogrążeni są w marazmie, a włosy, lekko przetłuszczone, poruszyć może jedynie
ironiczne kiwnięcie głową. Stany nie są utopią znaną z amerykańskiego snu,
pięknym miejscem, gdzie spełniają się marzenia. Stany to brudne ulice,
zaniedbane domy zamieszkane przez apatycznych ludzi bez twarzy.
Powątpiewanie w
prawdziwość kolorowej idei wykreowanej przez pokolenie dzieci kwiatów pokazuje
Jarmusch najdobitniej w swoim pierwszym pełnometrażowym filmie, zrealizowanych
za pieniądze ze stypendium Nieustających Wakacjach z 1980 roku. Reżyser
pokazuje w nim dwa i pół dnia z życia Alliego Parkera, „turysty na
nieustających wakacjach”. Allie nie ma domu, szkoły ani zawodu, sensem jego
życia jest włóczęga. Jak sam twierdzi, wędrówki mają być remedium na dręczące
go bezsenność oraz – paradoksalnie – samotność, którą stara się postrzegać jako
swój świadomy wybór. Niezależnie jednak od tego, jaki dystans pokonuje, nie potrafi uciec od samotności.
Nawet w trakcie spotkania ze swoją dziewczyną bohater wydaje się zupełnie
nieobecny, zdystansowany wobec świata. Podczas wędrówek po Nowym Jorku, którego
„złe” dzielnice są bohaterami nie mniej ważnymi niż sam Allie, spotyka cały
kalejdoskop postaci, będących żywymi dowodami na fałsz, jakim okazał się
amerykański sen. Weteran wojny wietnamskiej, która odcisnęła na jego psychice
nieodwracalne piętno, ciężko chora matka czy uliczny saksofonista zdają się być
przestrogą i świadectwem na to, że świat nie jest pomalowany na różowo.
Jarmusch jest
mistrzem w tworzeniu fascynujących filmów, w których nic się nie dzieje, czego
najlepszym przykładem są właśnie Nieustające Wakacje. Najważniejszym wzorcem
dla estetycznej sfery filmów Jarmuscha były dokonania Yasujiro Ozu,
„najbardziej japońskiego z japońskich reżyserów”, a szczególnie jego magnum
opus, „Tokijska Opowieść”. Statyczna, nisko ustawiona kamera, niespotykanie
długie ujęcia wypełnione po brzegi codziennością i monotonią. Hitchcock
powiedział kiedyś, że film to życie z wyciętymi kawałkami nudy. Można by
żartobliwie odnieść to porównanie do dzieł Jarmuscha, mówiąc, że są one właśnie
tymi wyciętymi kawałkami. Zarówno dla Ozu, jak i Jarmuscha miejsce akcji jest
równie istotne, co losy bohaterów. Japończyk eksponuje w „Tokijskiej Opowieści”
Tokio, symbolizujące zderzenie się tradycji z nowoczesnością, Jarmuscha zaś
pociąga mroczna strona Nowego Jorku, uwypuklająca jeszcze wewnętrzną pustkę i
marazm, w którym tkwi bohater. Podobne zespolenie miejsca akcji i bohatera jest
typowe dla dokonań nowej fali francuskiej, z której Jarmusch merytorycznie i
tematycznie czerpie, stąd mamy film swobodnie skonstruowany, unikający
motywowania zachowań bohaterów zdrowym rozsądkiem.
Pełnometrażowy
debiut Jarmuscha uważam za najlepszy spośród czterech (pozostałe to „Poza
prawem”, „Mystery Train” i „Inaczej niż w raju”) filmów kontestujących idee
pokolenia hippisowskiego oraz amerykański sen. Depresyjna atmosfera, potęgowana
klimatyczną muzyką Johna Luriego, oraz zdjęcia Toma DiCillo, a także,
oczywiście, cudownie dotknięta geniuszem Jarmuscha sprawia, że o „Nieustających
Wakacjach” naprawdę trudno jest zapomnieć. Myślę, że z tym filmem, jak i z całą
twórczością dżentelmena z Ohio powinien zapoznać się każdy, kto w kinie szuka
czegoś więcej niż eksplozji i umięśnionych herosów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz