poniedziałek, 28 października 2013

Totalna Fikcja

Tekst na filmwebowe "Powiększenie" -nie do końca udany, ale może nie do końca tragiczny, za to na pewno bardzo długi. Smacznego.

Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła.

Na rewelacje Edwarda Snowdena o wścibskim rządzie Stanów Zjednoczonych, którzy przez PRYZMAT podgląda i podsłuchuje Bogu ducha winnych Amerykanów niemal wszyscy zareagowali zdumieniem. Nie powinni, przecież już przeszło 75 lat temu George Orwell w swoim „Roku 1984” opisał funkcjonowanie państwa nadopiekuńczego, które z okutymi butami wchodzi w intymność swoich obywateli, ba, my sami nosimy w sobie zestaw cech Wielkiego Brata, podglądacza ostatecznego.



Ministerstwo Obfitości

Choć w realnym świecie pojęcie myślozbrodni nie figuruje w kodeksie karnym, szereg twórców w powieści Orwella znalazł pożywkę dla swojej kreatywności. Dosadna wizja totalitarnego państwa stale pobudza wyobraźnię twórców, zarówno tych wyglądających z szuflady z napisem „kino ambitne”, jak i rozhasanych reżyserów kina popularnego. Oprócz dosłownych ekranizacji powstał szereg reinterpretacji, a także filmów, nad którymi po prostu unosi się fatalistyczny, orwellowski duch.
Jako pierwszy zekranizowania „Roku...” podjął się Michael Anderson w niespełna 7 lat po wydaniu książkowego pierwowzoru. Wersja z 1956 zniknęła jednak w pomroce dziejów, jedynym wartym zapamiętania akcentem była obsadowa ciekawostka – głównego bohatera, Winstona Smitha, zagrał Edmond O’Brien (O’Brien to postać kluczowa dla fabuły książki). Znacznie bardziej udana okazała się próba z tytułowego roku. „Rok 1984” A.D 1984 w reżyserii Michaela Radforda kusił świetną obsadą z Johnem Hurtem i Richardem Burtonem na czele, doskonałą, brudną scenografią i wiernością pierwowzororowi. Żadnej z dosłownych interpretacji książki nie udało się jednak osiągnąć siły oddziaływania wersji literackiej właśnie poprzez kurczowe trzymanie się książki. Świat wykreowany przez Orwella w dosłownym wydaniu zdaje się nie do zaakceptowania w kinie, ponieważ trudno zaklasyfikować go do konkretnego gatunku – nie jest to ani science-fiction, ani dramat w sensie stricte –a co za tym idzie, ciężko wtłoczyć go w ramy seansu filmowego. Ostra satyra sącząca się z kart powieści umyka gdzieś w tłumaczeniu na język filmu, dlatego za znacznie lepsze uznaje się filmy zaledwie „Rokiem” inspirowane, maglujące Angsoc przez wrażliwość twórcy.

Ministerstwo Miłości



Na przykład filmy takie jak „Ucieczka Logana” autorstwa Michaela Andersona (twórcy pierwszej ekranizacji „Roku” z 1954r.). Beznadzieja życia bohaterów „Ucieczki” nie ogranicza się, jak w „1984” do wegetowania i tłamszenia indywidualności. Tutaj, pomimo pozornej idylli, wszyscy ludzie po swoich 30. urodzinach zmuszani są do popełnienia samobójstwa, w celu dostąpienia rzekomej reinkarnacji. W „Ucieczce Logana” poza jasnymi Orwellowskimi inspiracjami w postaci Wielkiego Brata i bezlitosnego totalitarnego państwa przyszłości z całym propagandowym bogactwem inwentarza przebija motyw sekty, parareligijnego uwielbienia. Obydwa wątki doskonale się ze sobą łączą, tworząc przerażającą wizję zdegenerowanej przyszłości w bardzo orwellowskim duchu. Podobną tematykę podejmuje „Wyspa” Michaela Baya – w zamkniętym, ultranowoczesnym kompleksie żyją setki ludzi, których kazdy krok jest kontrolowany, a niewłaściwe zachowania stają się przedmiotem natychmiastowej interwencji odpowiednich służb. Gdy bohater, grany przez Ewana McGregora Lincoln sześć-echo, odkrywa, że świat, w którym żyje nie jest tym, na co wygląda, postanawia uciec, zabierając ze sobą Jordan Dwa-Delta (Scarlett Johansson). Pomimo stricte rozrywkowego rodowodu „Wyspa” czerpie z Orwella pełnymi garściami, przenosząc do swojego świata nie tylko elementy ustroju Oceanii, ale także typy bohaterów i ich poszczególne zachowania.
Na przeciwległym biegunie znajdują się bohaterowie, którzy po odkryciu, że świat nie jest wcale taki, jakim widzieli go do tej pory, zamiast uciekać, usiłują wziąć sprawy we własne ręce, nierzadko pokaźnie umięśnione i uzbrojone w cały arsenał broni palnej. Tak właśnie postąpił Nada z „Oni żyją” Johna Carpentera z 1988 roku, który po założeniu specjalnych okularów zobaczył świat, jakim jest naprawdę – pełnym propagandy miejscem rządzonym przez... kosmitów. Miejscem, w którym ludzie tylko pozornie są wolni, w rzeczywistości zaś niczym marionetki realizują plany nowych władców naszej planety. Grany przez zapaśnika Roddy’ego Pipera Nada po doznaniu oświecenia chwyta za broń i przyłącza się do ruchu oporu, by obalić tyranię zakamuflowanych kosmitów. „Oni żyją” to w gruncie rzeczy średnio zrealizowane kino klasy B z drewnianym aktorstwem i kiepskim scenariuszem, ale orwellowska i antykonsumpcyjna zarazem wymowa sprawia, że stają się czymś więcej. O klasie filmu w dużym stopniu decyduje jedna, konkretna scena, w pewien sposób surrealistyczna bijatyka, podczas której jedna ze stron jest gotowa oddać kawał zdrowia, aby tylko nie przejrzeć na oczy. Strach przed utratą wygodnego życia wygrywa z możliwością poznania prawdy.
Bliższą książce i poważniejszą wizję przedstawił Kurt Wimmer w swoim „Equilibrium”. Film posiada własną tożsamość, nie kopiuje Orwella wprost, ale ogrom analogii nie daje złudzeń, że do czynienia mamy z autorską interpretacją „Roku”. Tłumienie indywidualności, skuteczne zabijanie ludzkich odruchów, wąska grupa uprzywilejowanej elity, inwigilacja, bezwzględna walka z jakimkolwiek przejawem sprzeciwu, człowiek, który ma dość – to wszystko cechy wspólne książki oraz filmu. U Wimmera „1984” ukrywa się pod fasadą wysokooktanowej akcji i świetnych efektów specjalnych. Pomimo położenia większego nacisku na walory wizualno-rozrywkowe, wizja Orwella przedstawiona została w sposób sugestywny i niepokojący, do czego w znacznym stopniu przyczynili się aktorzy, z Christianem Bale’m na czele, którzy świetnie wywiązali się ze swoich ról. Swoistą syntezą obydwu obrazów jest „V jak Vendetta”. Wysmakowany stylistycznie film przedstawia walkę romantycznego V z totalitarną władzą, walkę wolności osobistej z państwem, wolność tą kradnącym.

Ministerstwo Głupich kroków

Wszystkie z wymienionych wyżej filmów, poza dosłownymi ekranizacjami, przemycały ducha „Roku 1984” pod przykrywką kina gatunkowego. Jak się jednak okazało, by Orwell mógł uderzyć z pełną mocą nie trzeba było wprowadzać do niego baletowych walk czy  niesamowitych efektów specjalnych. Jedyne, czego potrzeba było do popełnienia ekranizacji możliwie bliskiej ideałowi to odpowiedni człowiek, który przefiltrowałby książkę przez własną percepcję, która wchodzi w rezonans z percepcją twórcy „Roku 1894”. Mowa o Terry’m Gilliamie, który w 1985 roku nakręcił „Brazil”, będące zarówno dziełem na wskroś gilliamowym, na wskroś pythonowskim, jak i na wskroś orwellowskim. Gilliam zdarł z pierwowzoru wierzchnią warstwę powagi i ubrał go w kostium absurdu. Satyra zawarta w dziele przestała być przesadnie ponura, co nie znaczy, że w głębi film nie pozostał mroczny, brudny i depresyjny. Całości dopełnia niepodrabialny zmysł estetyczny twórcy, kreującego psychodeliczne wizje i surrealistyczne zachowania z niebywałą precyzją. Nie bez powodu „Brazil” uznawany bywa za najlepszy film lat 80.


Wielcy my patrzymy.



Przyglądanie się przez ekran telewizora totalitarnym tworom w skali makro bywa przerażające, lęk przed ziszczeniem się owego czarnego scenariusza jest rzeczą absolutnie naturalną. Rzadko jednak jesteśmy sobie w stanie uświadomić, że niemal każda ze składowych „Roku 1984” istnieje również w mikroskali, nie na terenie państwa, tylko pokoju. Czymże innym niż wtrąceniem do kilkupokojowej Oceanii są igraszki Jigsawa z nadmiernie rozrośniętej serii „Piła”? Czy fabuła „Lotu nad Kukułczym Gniazdem” nie rozgrywa się gdzieś w Ministerstwie Miłości? Nieustannie obserwowani ludzie zmuszani przez zawiadującego wszystkim tyrana do wykonywania sprzecznych ze swoim sumieniem czynności, w sytuacji stałego zagrożenia – brzmi znajomo. Sam Roman Polański z braku rzeczywistego Wielkiego Brata wytworzył kolektywny obraz swoich sąsiadów z „Lokatora” jako wiecznie inwigilujących, śledzących każdy jego krok szpiegów.
Idąc o krok dalej, czy tak trudno w nas samych, widzach, byłoby znaleźć cechy Wielkiego Podglądacza? Odchodząc od samej istoty seansu filmowego jako wejścia w przestrzeń życiową wykreowanych przez bohaterów postaci, są obrazy, które smakując zakazanym owocem, magnetycznie przyciągają wzrok lekko zmieszanego widza. Takim filmem jest na przykład „Funny Games” Michaela Hanekego. Stężenie okrucieństwa i przemocy jest w filmie tak duże, że naturalną reakcją byłoby odwrócenie wzroku. (Anty)Bohaterowie są tego świadomi, tak samo jak wiedzą, że mimo wszystko wzroku nie odwrócimy, dlatego stosują szereg zabiegów, czasem nawet dosłownie puszczając oko, utwierdzając tylko w przekonaniu, że oto przez dziurkę od klucza obserwujemy coś, co nie jest przeznaczone dla naszych oczu. I nie możemy się od tej dziurki oderwać.
Jeszcze nie tak dawno temu cała Polska z wypiekami na twarzy przyglądała się, poprzez działające dwadzieścia cztery godziny na dobę kamery, mieszkańcom domu „Wielkiego Brata”. Zamknięci w nim ludzie, bez dostępu do świata zewnętrznego za zadanie mieli zaskarbić sobie przychylność widzów, która skutkowała dłuższym ich pobytem w owym domu i zwiększeniem szansy na końcową nagrodę. Poza wykreowaniem szeregu niskojakościowych celebrytów i przyczynieniem się do powstania perełki rodzimej kinematografii - „Gulczas, a jak myślisz?” -  program zwrócił uwagę na  ciekawe socjologicznie zjawisko. Pragniemy podglądać innych, ich codzienne życie. „Big Brother” to nie tylko zadania, podczas których uczestnicy musieli wykazać się sprawnością, luzem czy dystansem do siebie, to głównie oglądanie porannej toalety mieszkańców czy przygotowywanie przez nich posiłków. Transmitowane na żywo. W takim środowisku Peter Weir umieścił bohatera swojego „Truman Show”. Truman Burbank jest bohaterem największego reality show w dziejach. Każdy jego krok śledzą dziesiątki kamer, najdrobniejszy nawet ruch jest transmitowany na żywo. Istnieje jednak jedna zasadnicza różnica między bohaterem, a uczestnikami Big Brothera – Truman nie ma pojęcia, że jego życie stanowi rozrywkę dla milionów telewidzów. Gdy dowiaduje się, że każde zdarzenie, od witających go sąsiadów, aż po przyjęcie urodzinowe jest starannie wyreżyserowane, podejmuje próbę wydostania się spod gigantycznego klosza.
Ewaporacja
Co jednak, gdy podglądanie życia nie wystarcza? Naturalnym następstwem jest chęć podejrzenia śmierci. W tym kierunku poszedł Stephen King, gdy opublikował „Wielki Marsz”. Tytułowy marsz to transmitowane na wielką skalę zawody. Stu nastoletnich chłopców ma za zadanie maszerować z prędkością 4 mil na godzinę. Każdy, kogo pokona zmęczenie, dostaje czerwoną kartkę – kule z karabinu.  King opisuje niezdrową fascynację widzów, dopingujących równie głośno zawodników, co dzierżących karabiny żołnierzy. Bliźniaczo podobny zamysł przyświecał twórcom „Igrzysk Śmierci”. W totalitarnym państwie przyszłości co roku para  trybutów z każdego z dwunastu dystryktów kraju musi zmierzyć się ze sobą, walcząc na śmierć i życie. Poza mordowaniem się nawzajem uczestnicy muszą dbać również o to, by publiczność, a za nimi sponsorzy, obdarzyli ich sympatią, która skutkować może nadesłaniem paczki z lekami lub bronią. Choć wizje z „Truman show” czy „Igrzysk Śmierci” zrodziły się wyłącznie w wyobraźni twórców, to obydwie stanowią rozbudowaną wersję reality show „Wielkiego Brata”. Zgłoszenia do programu zastąpiło wcielenie do niego bez woli bohatera, a smsy poparcia zastąpiono decyzją, kto przeżyje kolejny dzień.

Dwójmyślenie

Już czwarte pokolenie z przerażeniem zaczytuje się w magnum opus George’a Orwella, zapominając, że wizja zawarta w powieści może znaleźć swoje odzwierciedlenie we współczesnym świecie, choć nie zawsze na tak wielką, międzynarodową skalę. Wynajdowanie podobieństw między rzeczywistością, a światem wymienionych filmów może prowadzić do niepokojącej konstatacji –chęć podglądania, inwigilowania innych i decydowania o ich losie nie jest wyłącznie domeną wynaturzonych ustrojów politycznych, chęci te tkwią często w jednostkach, które dla wielkiej polityki nie istnieją. Innymi słowy – Wielki Brat siedzi w każdym z nas.




środa, 23 października 2013

Szczęście - Tkwimy w tym razem

Pierwszy tekst po przerwie nazwijmy-to-wakacyjnej. Recenzja "Brazil", którą napisałem na "Powiększenie" Filmwebu, w którym zająłem jedno z zaszczytnych miejsc 5-400. Smacznego


Szczęście – tkwimy w tym razem
Są sytuacje, w których nie da się uniknąć używania pewnych słów-kluczy. Tak jak grając w brydża co i rusz słyszymy pas, a wyprowadzając na spacer psa krzyczymy aport, tak pisząc o filmach Terry’ego Gilliama nie sposób nie użyć całego zestawu słownych wytrychów. Surrealistyczny, wizjonerski, psychodeliczny, plastyczny, ironiczny – określenia te pojawiają się w odniesieniu do dowolnego niemal filmu reżysera. Są jednak obrazy byłego Pythona, w których owe klucze ledwie poruszyłyby jedną z wielu zapadek misternego zamka. Do tych filmów należy używać wytrychów większego kalibru – precyzyjny, prześmiewczy, ponury, brudny, mistrzowski. Najdoskonalszym przykładem z teki reżysera jest Brazil z 1985 roku. Ten groteskowy miks Orwella z Kubrickiem przez wielu uważany jest za szczytowe osiągnięcie Gilliama, zaś równie liczna grupa uważa go za najlepszy film całej dekady. Czy słusznie?



Głównym bohaterem Brazil jest Sam Lawry, pracownik Ministerstwa Informacji w antyutopijnym świecie, po którym dokładny przewodnik znajduje się na kartach „Roku 1984” George’a Orwella. Wszechobecna inwigilacja, ograniczenie wolności obywateli, agresywna propaganda, rozwinięte ponad miarę aparaty przymusu z wielkim zapałem wykonujące swoje obowiązki to niewesoła codzienność Sama. Bohater zdaje się jednak nienajgorzej wpasowywać w mechanizm funkcjonowania państwa, przynajmniej za dnia. W nocy, w swoim łóżku, z nudnego urzędnika przemienia się w skrzydlatego bohatera, walczącego z bestiami i ratującego z opresji piękną kobietę. Zbiegiem okoliczności Lowry zostaje wplątany w zamieszanie, zbliżające go do dziewczyny ze snów, ale będące jednak bardzo nie w smak stróżom porządku społecznego, nieznoszącym indywidualności biurokratom.

Brazil jest ostrą jak brzytwa satyrą na techno- i biurokratyzm, być może ostrzeżeniem, ale w pierwszej kolejności autorską i błyskotliwą interpretacją ponadczasowego dzieła Orwella. Przedstawiony w filmie świat jest karykaturalny i groteskowy, zamieszkujący go ludzie zindoktrynowani i apatyczni. Jakikolwiek przejaw własnej inicjatywy lub sprzeciwu, nawet obiektywnie niegroźny, zostaje brutalnie stłumiony gdzieś w podziemiach Ministerstwa. Być może ze względu na beznadziejność położenia Sama widz angażuje się w jego historię i mu kibicuje. Zwłaszcza, jeśli w rolę Lowry’ego wciela się ktoś taki jak Jonathan Pryce. Niezdarność i nerwowość, którą nadał swojemu protagoniście Pryce sprawia, że do olbrzymiej dawki czarnego, absurdalnego humoru dorzuca się łyżeczkę slapsticku. Przed Ministerstwem Informacji Sam ewidentnie odbywał staż w Ministerstwie Głupich Kroków. To własnie humor jest tym, co odróżnia film Gilliama od literackiego pierwowzoru. Cięty, błyskotliwy, z wyraźnymi pythonowskimi korzeniami i na stałe wpisany w wykreowany przez reżysera świat dowcip wcale jednak nie sprawia, że świat ten wydaje się mniej brudny. Wręcz przeciwnie, absurd kpiny współgra z genialną, psychodeliczną scenografią, która jest jednym ze znaków firmowych Gilliama, a także z urozmaiconą, momentami rozbuchaną do granic ścieżką dźwiękową, tworząc surrealistyczny zwid, halucynację, z której pozornie chciałoby się jak najszybciej obudzić. Pomimo jego odrażającej natury, w zwidzie tym jest coś hipnotyzującego, co sprawia, że widzi się go pięknym i obudzenie się byłoby de facto najmniej satysfakcjonującym rozwiązaniem. Ot, geniusz twórcy, którego niepodważalnym dowodem jedna z końcowych sekwencji, pościg – absolutny audiowizualny majstersztyk.



Tytuł recenzji jest tekstem widniejącym na jednym z propagandowych billboardów w filmie. Faktycznie, w owej karykaturalnej wizji szczęścia tkwią wszyscy razem – miotający się Sam, jego uzależniona od operacji plastycznych matka, ukochana, inwigilowani i zabijani bez skrupułów szarzy obywatele. Wszyscy w nim tkwią, od owego szczęścia nie da się uciec. Świat w „Brazil” zmierza ku ostatecznemu upadkowi ludzi, ich moralności i indywidualności, ale dzięki Gilliamowi jest to naprawdę przepiękna katastrofa.



Vozvrashchenie

Wracam do nieregularnej blogowej aktywności po szeroko pojętych wakacjach. Mam w zanadrzu kilka tekstów, więc można spodziewać się sporej częstotliwości w nadchodzących dniach. Zacznę już za chwileczkę, już za momencik.


poniedziałek, 17 czerwca 2013

Refn nie wybacza

Pierwszy od dawna wpis na bloga, traktujący (werble) o Refnie, a mianowicie o jego najnowszym dziele, "Only God Forgives". Zdaję sobie sprawę, że większość ostatnich wpisów każe sugerować, że blog zamienił się w fanpage szalonego Duńczyka, ale obiecuję, że to ostatni o nim wpis aż do następnego filmu. W niedługim czasie postaram się wrzucić coś zupełnie z Refnem niezwiązanego, prawdopodobnie o Deadpoolu.
A tymczasem - Smacznego:






Znów dałem się nabrać Refnowi.

Duńczyk jest najbardziej nieprzewidywalnym spośród przewidywalnych reżyserów. Z jednej strony wiadomo, że kino jego można nazwać autorskim, jak żadne inne spośród pukających obecnie do powszechnej świadomości twórców, z drugiej jednak chwilowy flirt z mainstreamem przy okazji „Drive” pozwalał spodziewać się  filmu dla stosunkowo szerokiej widowni. W takim przekonaniu umacniały publikowane sukcesywnie trailery oraz urywki filmu, kipiące od emocji i adrenaliny, sugerujące, że „Tylko Bóg Wybacza” będzie tajskim bliźniakiem „Drive”.

Prawdopodobnie nie tylko ja dałem się nabrać. Sądząc po pustoszejących w trakcie seansu salach kinowych i niewybrednych komentarzach filmowych smakoszy po raz kolejny Refn może zacierać ręce, że udało mu się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Stworzył film głęboko medytacyjny, na wskroś artystyczny (o czym za chwilę), sprzedał go zaś jako twór z pogranicza thrillera i kryminału. A ludzie wychodzący w trakcie pokazu? Cóż, i tak nie byli dla Duńczyka targetem, a ewentualne łzy smutku zawsze otrzeć może sobie zarobionymi na nich dolarami.

Valhalla Drivin’



Nowy film Refna jest prostą historią o zbrodni i zemście, niemym pojedynku porucznika tajwańskiej policji i gangstera.  Za Filmwebem:Julian (Ryan Gosling) w Bankoku jest właścicielem klubu, w którym prowadzi nie do końca legalne interesy. Kiedy jego brat Billy zostaje zamordowany, życie Juliana radykalnie się zmienia. Ich matka (Kristin Scott Thomas) oczekuje, że młodszy syn odnajdzie zabójców brata i go pomści. Mężczyzna – mimo oporów i wątpliwości – postanawia dotrzeć do człowieka, który prawdopodobnie stoi za śmiercią Billy'ego. Wie tylko, że w ciemnych zaułkach miasta nazywają go Aniołem Zemsty...
Tradycyjnie już u Refna fabuła nie jest najistotniejszym elementem jego filmów. Jest tylko pretekstem do przekazania emocji, przemyśleń lub też czystko estetycznych doznań na miarę najwyższej sztuki. Jeżeli reżyser od samego początku swojej kariery zdradzał inklinacje w stronę formalnej oryginalności i estetycznej doskonałości swoich dzieł, to w „Only God...” doprowadził stronę formalną do absolutu. Każde ujęcie jest ucztą dla oczu, ani jeden kadr nie jest skomponowany niedbale czy wstawiony na siłę. Charakterystyczne dla twórcy długie, senne ujęcia w połączeniu z genialną ścieżką dźwiękową Cliffa Martineza wprowadzały widza w hipnotyczny, oniryczny stan. Wszechobecna symetria, symbolizująca prawdopodobnie ład i porządek wielokrotnie zaburzana jest przez sceny czystej przemocy. Przez większość filmu na obiektyw kamery nałożony jest krwistoczerwony filtr, który dość jednoznacznie każe kojarzyć miejsce akcji z piekłem. Większośc bohaterów wydaje się być całkiem dobrze urządzona w owym piekle, tylko nieliczni wyglądają, jakby trafili tam za karę.

W „Tylko Bóg...” nastąpiło odwrócenie typowego dla Refna układu sił w ramach płci. Najmocniejszą, centralną postacią, która nosi w sobie charakterystyczne dla twórcy cechy, takie jak nieustępliwość, bezwzględność, bezlitosność czy wyrachowanie, jest kobieta. Matka głównego bohatera (grana przez świetną Kirstin Scott Thomas) jest dla filmu tym , kim dla Bronsona był Tom Hardy a dla „Drive” postać Ryana Goslinga. O ile w kazdym poprzednim obrazie główny bohater był przedstawieniem idei męskości, o tyle tę rolę w „Tylko Bóg...” przejmuje własnie Scott Thomas. Sprawia to, że jej bohaterka jest w zasadzie jedyną postacią z krwi i kości, pozostali protagoniści reżysera są jedynie emanacjami idei, które za nimi stoją i ich konfrontacja na bokserskim ringu nie jest bijatyką między dwoma facetami, raczej czymś na kształt boksu między dobrem i złem, przy czym nikt nie wie, kto jest tym dobrym, a kto złym. W tym miejscu trzeba wsadzić łyżkę dziegdziu, ponieważ mimo, że to tylko emanacje, to jednak w filmie musiały mieć jakąś twarz. Obsada skompletowana została niemal perfekcyjnie, niemal każda rola wbijała w fotel, ale jest jedno ale. Ale nazywa się Ryan Gosling. O ile trudno wyobrazić sobie, żeby w „Drive” ktoś mógł być choćby o włos lepszy, o tyle w najnowszym filmie Gosling zachowuje się jak karykatura wykreowanej w tamtym obrazie postaci. Przez większość filmu jego toczony bardzo paskudną odmianą kompleksu Edypa (co bardzo istotne dla odczytania całej jego psychologicznej struktury) bohater sennie wpatruje się w przestrzeń z miną zbitego szczeniaka. Oczywiście ta mina i to spojrzenie oddają emocje i stan ducha głównego bohatera, jednak mając w pamięci „Drive” nie sposób nie pomyśleć, że Gosling w „Only God...” to Driver przeglądający się w bardzo krzywym zwierciadle.

„Only God Forgives” zdecydowanie bliżej ma do filozoficznego “Valhalla Rising” niż popkulturowego „Drive”. Ponury, przygaszony filtr nałożony na kamerę, oniryzm wylewający się z ekranu i olbrzymie nasycenie symboliką (czy to religijną, czy też filozoficzną) niemal każdego kadru sprawia, że trudno rozłączyć te dwa filmy.  W „Valhalli” bezimienny bohater płynął łodzią ku jądru ciemności, prosto do piekła. Wygląda na to, że Ryan Gosling, odjeżdżając w siną dal na zakończenie „Drive”, dotarł właśnie do celu podróży Bezimiennego.


Pomimo, że uważam „Only God Forgives” za świetny film, ciężko jest mi go z czystym sumieniem polecić. Potrafi wymęczyć widza monotonią i przytłoczyć statycznością obrazu. Kinomani szukający akcji zmierzającej z punktu A do B będą zawiedzeni, podobnie fani „Drive”. Jeżeli jednak ktoś, jak ja, uwielbia „Valhallę Rising”, na seansie poczuje się jak w domu.



W filmwebowej skali oceniłbym „Tylko Bóg Wybacza” po jednokrotnym obejrzeniu na 8. Nie wyżej, bo choć ten film to czysty Refn, to nawałnica symboliki i ukrytych znaczeń nieco mnie przygniotła, więc prawdopodobnie gdybym jeszcze kiedyś skusił się na ten obraz, obejrzał go dokładniej, ocena mogłaby podskoczyć o punkt.

sobota, 27 kwietnia 2013

Zagraj to jeszcze raz, Dinokrokodylu

Krótki i lekki okolicznościowy tekst przedsesyjny, będący czubkiem góry lodowej wspaniałości, jaką są tragicznie złe filmy. Smacznego:



Głośno sapiąc, plując jadem i szczerząc kły, wielkimi krokami zbliża się mityczna bestia, postrach intelektualnej elity społeczeństwa, przyszłych przywódców narodu i fanów zniżek na przejazdy komunikacją miejską – SESJA. Co najgorsze, francy praktycznie nie da się zabić, odpędzona wraca z przerażającą regularnością. Ilu studentów tyle sposobów na radzenie sobie z jej gorącym oddechem na karku, jednak najpopularniejsze zdecydowanie są dwa – rzetelna nauka oraz prokrastynacja. W ramach drugiego podejścia polecam seans najgorszych filmów świata – po pierwsze to doskonała rozrywka, po drugie zaś oglądanie nierównego starcia grupy biednych, biuściastych cheerleaderek z Sharktopusem lub innym Gatoroidem może uzmysłowić, że statystyka to wcale nie najgorsze bagno, w jakie można wdepnąć.

 

Jim Wynorski – the Boss


Mówiąc o złych filmach nie sposób nie poświęcić miejsca donowi Corleone złego filmu o swojsko brzmiacym nazwisku. Jim Wynorski spłodził (wydalił?) przeszło 80 filmów, które podzielić można zasadzniczo na trzy kategorie – złe filmy, złe filmy o potworach, złe porno parodie znanych filmów. Do jego najwspanialszych dzieł należą zdecydowanie te, które opowiadają wzruszające historie o spotkaniu nieprzystosowanych stworzeń (w zależności od filmu – genetycznie zmutowane jaszczury lub amerykańska młodzież w różnych konfiguracjach) i ich krwawych waśniach. Filmy takie jak „Komodo kontra Kobra”, „Dinokrokodyl versus Supergator” czy najnowsza „Piranhoconda” wycisną łzę z oka największego nawet twardziela. Ciekawostką w filmach Wynorskiego są gościnne występy prawdziwych aktorów, w różnych epopejach zobaczyć mogliśmy m.in. Michaela Madsena, C.Thomasa Howella czy Davida Carradine’a.

Ed Wood – hipsteryzacja złego kina


Dawno temu żył sobie człowiek imieniem Ed Wood. Ed bardzo kochał filmy, niczego nie pragnął bardziej niż stać się wielkim reżyserem, legendą Hollywood. Brakowało naszemu bohaterowi tylko jednego – talentu. Nie przejmował się tym jednak zbytnio i uparcie tworzył gniot za gniotem. I pewnie by nasz Ed odszedł w niepamięć, gdyby w książce  "The Golden Turkey Awards" nie nadano mu miana „najgorszego reżysera wszechczasów”. Za magnum opus Wooda uznano „Plan 9 z kosmosu”, niemal dokumentalny obraz o inwazji kosmitów, ożywiających zmarłych i owymi zombiakami manipulujących w celu eksterminacji ludzkości. A, tak, i o wampirach. Aktorzy byli, scenografia niekoniecznie, do tego budżet filmu wynosił mniej więcej tyle, ile przeciętny student SGH tygodniowo wydaje na papierosy. Nawet jeśli nie pali.
Kult, który narósł wokół Wooda po wydaniu wymienionej wyżej książki sprawił, że stał się on jednym z najmodniejszych tematów rozmów hipsteryzującej młodzieży, zaś „Plan 9 z kosmosu” zagościł obok „Ojca Chrzestnego” i „Czasu Apokalipsy” na liście filmów, które każdy powinien zobaczyć. Być może nie o taką sławę pierwotnie naszemu Edowi chodziło, ale podejrzewam, że nie miałby nic przeciwko.

Troma – skonsultuj się z psychiatrą lub egzorcystą



Jeśli regularnie zażywasz twarde narkotyki, a w wolnych chwilach szyjesz sobie kombinezon narciarski z ludzkiej skóry zasłuchując się w Stachusky’ego, koniecznie zapoznaj się z filmami Tromy!
Zwykle kiedy ogląda się film, który z założenia jest zły, widz dobrze się bawi, obserwując celową nieporadność i brak logiki. W przypadku Tromy widz marzy o zamknięciu twórców w pokojach bez klamek.  „Tromeo i Julia”, „Toxic Avenger” czy „Barbarzyńska Nimfomanka w Piekle Dinozaurów” są filmami chorymi, to trzeba powiedzieć już na wstępie. Widać, że twórcy chcieli zrobić filmy złe, niesmaczne i kiczowate, ale ich wizje zdecydowanie wyszły poza granice zwykłego złego kina. Miażdżone głowy (arbuzy), wyrywane jelita (papier toaletowy), ludzie-świnie, toksyczni mściciele i penisy potwory są tam na porządku dziennym. Potężna dawka niesmacznej psychodelii.
Jednym słowem gorąco polecam, Troma jest super.

Martwy mózg Władcy Pierścieni


Zanim Peter Jackson zaczął kręcić pięciogodzinne reklamówki Nowej Zelandii uchodził za geniusza niezależnego kina spod znaku makabry i złego smaku. „Zły Smak” to zresztą tytuł jego debiutanckiego filmu, w którym Obcy przerabiają ludzi na intergalaktyczny Fast-Food.
Najdoskonalszym dokonaniem wczesnego Jacksona był jednak film „Martwica Mózgu” (de facto jedyny przytoczony tu film, który zyskał faktyczne uznanie krytyki). Chwytająca za serce fabuła (kobieta ugryziona przez małposzczura powoli zamienia się w zombie), pyszne aktorstwo i doskonała psychologiczna konstrukcja postaci świetnie współgrają z wysmakowanymi scenami delikatnie ukazanej przemocy. Ani jedno słowo w poprzednim zdaniu nie jest prawdą, co powinno być wystarczającą zachętą, by na własne oczy przekonać się, że nie ważne co aktualnie robisz, i tak masz szansę wyreżyserować Władcę Pierścieni.


Komando [czyt. Come (on) Arnold!]


Najbardziej dostępny ze wszystkich filmów wymienionych w tym wartościowym zestawieniu, często puszczany jako jako mega hit czy inne superkino. W odróżnieniu od wcześniej wymienionych filmów twórców „Komando” nie krępował ciasny budżet, a w obsadzie mieli niekwestiowanego gwiazdora. Powstał jednak film zły, co było najlepszym, co mogło mu się przydarzyć. Niesamowite dialogi (Right? WRONG), setki martwych wrogów Arnolda, poległych w równym stopniu od kul, co od granitowego akcentu przyszłego gubernatora Florydy i niemożliwa do przecenienia możliwość zobaczenia na własne oczy, jak Schwarzenegger po morderczym pojedynku zabija Freddie’gp Mercury’ego wyrwaną ze ściany rurą. Wielkie kino.

Weź się poucz

Jako się rzekło, najgorsze filmy na świecie mają nie tylko walor rozrywkowy, ale także edukacyjny. Pozwalają przekonać się o przykrych konsekwencjach przebywania zbyt blisko małposzczurów, drażnienia trzydziestometrowych dinokrokodyli czy wskakiwania do toksycznych odpadów, ale poza tym mają tę unikalną właściwość, że zaaplikowane w odpowiedniej dawce potrafią skutecznie zachęcić do nauki, by choć trochę podnieść zgwałcone przez seans IQ.  Warto jednak pamiętać, że nadmiar nauki równie dobrze co zupełne lenistwo doprowadzić może do Martwicy Mózgu.


piątek, 22 lutego 2013

Overdrive 'n' Overdose


Całkiem ciekawy eksperyment, bo tekst napisany po pijaku. Hyyp! Smacznego.

Podobno dobrej książki nie da sie streścić w dwóch zdaniach. Chcąc choćby w części przybliżyć jej świetność musimy bardziej lub mniej się w nią zagłębić. Choć daleki jestem od przyjęcia takiego twierdzenia jako aksjomatu, to w tym konkretnym przypadku jestem gotów sie z nim zgodzić.
Gdybym miał wskazać jeden jedyny film, z którym zabrałbym się na bezludną wyspę, wybór byłby trudny. Bo czy wziąć ze sobą piękną Dużą Rybę, czy elokwentną Tokijską Opowieść, czy może szalone Dazed and Confused? Myślę jednak, że wziąłbym skrajnie męskie, skrajnie romantyczne, skrajnie „adrenalinowe”, skrajnie kiczowate, w końcu skrajnie popkulturowe  Drive, film chyba najciekawszego „świeżego” twórcy, Nicolasa Windinga Refna.


Powszechnie utartym stereotypem jest, że kobiety uwielbiają historie miłosne, melodramaty. Męskiej części populacji z reguły zawiłe miłosne intrygi i cukierkowo-dramatyczne zwroty wątpliwej akcji dostarczały równie wątpliwej przyjemności co seks z przerażonym jeżem. W 2011 roku pojawiło się jednak Drive, które okazało się koncentratem z wspomnianych melodramatów, bardzo drobno przefiltrowanym przez męską percepcję . Mówiąc „męską”, mam na myśli pewien kod kulturowy, każący utożsamiać z tym co samcze to, co jest proste, szczere, niewymagające słów. Taki właśnie jest stosunek bezimiennego kierowcy (Drivera, dla przejrzystości), do poznanej przypadkiem sąsiadki. Mimo, że w całym filmie ani razu nie pada magiczne wyznanie na „K”, to każdy widz już po kilku chwilach będzie pewien, że do czynienia mamy z miłością z gatunku tych największych, bezgranicznych, każących poświęcić siebie dla dobra ukochanej osoby. Owej delikatnej myśli przewodniej filmu w żaden sposób nie jest w stanie zakłócić forma podania tego, w moim skromnym mniemaniu, absolutnego arcydzieła. Mimo, że Drive obfituje w charakterystyczną dla Refna niezwykle plastycznie ukazaną przemoc (WINDA),  to często jest ona łagodzona, lub też zupełnie marginalizowana przez sceny w pewien dziwny, hipnotyzujący sposób romantyczne (WINDA!).
Forma! Nieczęsto zdarza się, by w parze z wysmakowaną , precyzyjną, porywającą formą szła naprawdę bogata treść. Poprzedni akapit traktował z lekka o treści, pora o formie. Refn znany jest z tego, że radzenie sobie z finansowymi niedostatkami potrafi zmienić w sztukę. To, co w innych produkcjach uważane byłoby za fuszerkę, u niego, po zastosowaniu miliona zabiegów formalnych zyskuje świeżość w podaniu, a także drugie dno w interpretacji.  Mimo, że Drive jest najbardziej komercyjnym filmem reżysera, a co za tym idzie najmniej radykalnym jeśli chodzi o eksperymentowanie z taśmą, to samo patrzenie na niego sprawia niewypowiedzianą przyjemność. W największym skrócie Drive wygląda tak, jakby Jarmusch do spółki z Tarantino zekranizowali GTA. Powolne, nawet leniwe sceny, przedstawione w długich, statycznych ujęciach przeplatają się z teledyskowymi sekwencjami. Ten rwany rytm filmu, wbrew opiniom wielu amatorów mocnych, acz pustych wrażeń, dostarcza uważnemu widzowi więcej adrenaliny niż choćby milion trupów położonych przez dowolnego Stallone’a. Skoro wspomniałem o adrenalinie, nie sposób nie wspomnieć o ścieżce dźwiękowej, która zarówno w warstwie lirycznej, jak i czysto muzycznej zdaje się komentować sytuację zaistniałą na ekranie lub też dopełniać ją w niezwykle poruszający (nawet tak niechętne muzyce elektronicznej serce jak moje) sposób.
Nawet jednak odarte z miłosnego kontekstu, zupełnie formalnie zignorowane Drive pozostaje arcygenialnym, świetnym słabym filmem klasy B.  Prolog o bezimiennym wirtuozie kierownicy, który za dnia para się kaskaderką, nocą zaś bezpiecznie i piekielnie szybko transportuje przestępców z punktu zapalnego A do bezpiecznego punktu B jest wstępem do przedstawienia  niezbyt zagmatwanej, jednak trzymającej w napięciu głownej osi fabularnej, a przynajmniej odłamu osi, skupionego na Driverze, postanawiającemu przy pomocy swoich unikalnych zdolności pomóc sąsiadowi, który znalazł się w kłopotach, bo mafia w niezbyt wysublimowany sposób domaga się od niego zwrotu przyjacielskiej pożyczki. Mimo, że fabuła nie jest może zbyt wyrafinowana, to angażuje widza w stopniu, który pozwala mu na rozkoszowania się innymi, genialnymi elementami filmu.

Ostatnim składnikiem, który złożył sie na niesamowitość Drive, jest sama postać Drivera. Charakter grany przez Ryana Goslinga to czysty ekstrakt z męskości. Każdy mężczyzna chciałby być nim, a każda kobieta chciałaby być z nim. Milczący, przedkładający czyny nad słowa brutal, który jednak pod niezwykle twardą, zewnętrzną powłoką skrywa ogromną wrażliwość. Minimalistycznie zagranego Drivera cechuje także pewien przejmujący smutek i poczucie samotności, bo o ile z reguły Kierowca jest doskonale logiczny i bezwzględny wobec wrogów, o tyle w obecności swojej miłości na wierzch wychodzi jego drugie oblicze – niezmiernie smutnego, samotnego człowieka, który jeśli chodzi o zachowanie doskonale wpasował się w otaczający go bezwzględny świat, stał sie jego doskonałym trybem, jednak wewnętrznie jest przez ten świat bezustannie raniony. Właśnie taka niejednoznaczność i tajemniczość postaci, połączona z doskonałą, minimalistyczną grą Ryana Goslinga, który wolał grać oczami niż resztą ciała, co jest najwyższą formą kunsztu aktorskiego, daje tak oszałamiający efekt.

Drive jest w moim odczuciu niepowtwarzalnym doznaniem zarówno estetycznym, jak i emocjonalnym, co czyni z niego dzieło absolutnie wybitne. Co więcej, można Drive rozpatrywać również w innych kategoriach, z innymi punktami zaczepienia, próbować interpretować je w innym świetle lub względem innych kryteriów.  Troszkę tylko liznąłem pod wpływem chwili to, czym dla mnie jest Drive. A choć na pewno nie jest najlepszym filmem, jaki widziałem, prawdopodobnie nie łapałby się nawet do pierwszej 50, to zdecydowanie jest moim ulubionym obrazem i kocham w nim każdą klatkę, każdą sekundę. Po ok. 10 seansach owego dzieła mogę stwierdzić, że z której strony bym na Drive nie patrzył, film ów jest dla po prostu doskonały.

Tak jak pisałem na początku, dobrej książki nie da się streścić w dwóch zdaniach. Jeśli chodzi o filmy, sformułowałem inną prawidłowość – „O wybitnym filmie nie da sie po prostu zamienić dwóch zdań”.
A ja mógłbym o Drive dyskutować i dyskutować i dyskutować...

wtorek, 19 lutego 2013

Jak oni grają. I grają.

Jakoś nie moge się zabrać do pisania, bo dawno nie widziałem filmu wartego tekstu, ale chyba niedługo wezmę się za jakiś histeryczny pean o Drive, albo może Johnny poszedł na wojnę, albo Refn. No nie wiem. A tymczasem kolejny z maglowych tekstów, taka raczej wyliczanka, o paru muzykach, którzy postanowili pograć w filmach. Smacznego.


Jak oni grają. I grają.
Sukces, nieważne czy komercyjny czy artystyczny, nie zawsze idzie w parze ze spełnieniem. Często zdarza się, że muzycy, którzy zdążyli już wyrobić sobie markę, szukają szansy, by zaistnieć na innym artystycznym poletku – między innymi w filmie. Część kreacji jest czysto rzemieślniczym, niejednokrotnie siermiężnym i szpetnym tworem, podczas gdy inne, tworzone przez prawdziwych ludzi renesansu noszą znamiona dzieł sztuki.

Night on Earth
Jednym z najlepszych przykładów artysty zamieniającego wszystko czego się dotknie w złoto (niestety często tylko w przenośni – sprzedaż jego płyt w Stanach długo utrzymywała się w granicach błędu statystycznego) jest Tom Waits. Wokalista, multiinstrumentalista, aktor, pijak. Człowiek – instytucja, którego zasługi dla muzyki trudno zliczyć, niemal od początku kariery próbował sił w filmie. Ze względu na radiową urodę grywał głównie epizody, niemniej wielu profesjonalnych aktorów z pewnością pozazdrościłoby Tomowi współpracy z takimi reżyserami jak Francis Ford Coppola, Jim Jarmusch czy Terry Gilliam. Każda z granych przez niego postaci idealnie wpisywała się w muzyczny wizerunek Waitsa – barowego barda, ironicznego komentatora rzeczywistości – i tworzyła z nim harmonijną całość.
Zaczynał w 1978 r. małą rólką w Paradise Alley Sylvestra Stallone. Waits zagrał tam samego siebie, pianistę o wiele mówiącym przydomku Mumbles. Po takim starcie Waits nawiązał współpracę z Francisem Fordem Coppolą, która zaowocowała takimi obrazami jak Rumble Fish czy Cotton Club. Role w tych filmach nie wymagały od niego większego kunsztu, gdyż Tom Waits obsadzany był w skórze Toma Waitsa. Grał barmana lub trębacza, czyli postaci, które kreował na scenie podczas występów i w barach podczas popijania. Szansę na wykazanie się warsztatem, faktycznego wykreowania postaci pod egidą Coppoli muzyk dostał dopiero w 1992 roku w filmie Dracula, gdzie wcielił się w postać R.M. Renfielda, oszalałego byłego sługi Draculi, żywiącego się owadami. Obsadzenie Toma Waitsa w roli szaleńca nie było może szczytem kreatywności, ale krok na drodze do wyciągnięcia go z zalanej whisky szuflady został postawiony. I nie był to pierwszy krok, bo już w 1986 r. Waits poznał się z równym sobie szaleńcem, Jimem Jarmuschem. Ten outsider, skrajny introwertyk, lubujący się w demitologizowaniu amerykańskiego snu i pokazywaniu rzeczywistości bynajmniej nie różowej, a szarej, wstawionej i z niedopałkiem papierosa tkwiącym w ustach wydawał się idealnym kompanem dla Waitsa. Rola w Poza Prawem do dziś pozostaje jedynym filmem z Tomem Waitsem w roli głównej. Czarno-biały obraz, z typowymi dla Jarmuscha goryczą i ironią, opowiada historię ucieczki trzech osadzonych z więzienia. Tom gra Zacka, DJ-a, który dał się wplątać w gangsterskie porachunki i został złapany na przewożeniu zwłok w bagażniku. Waits zdawał się być stworzony do współpracy z Jimem Jarmuschem, będąc człowiekiem, o którym ten drugi opowiadał w każdym ze swoich wczesnych filmów.
Najbardziej znanymi kreacjami Waitsa pozostają epizod w Kawie i Papierosach Jarmuscha, w którym wystąpił z Iggy'm Popem oraz niedawna rola w Parnassusie Terry'ego Gilliama, gdzie wcielił się w role demonicznego Pana Nicka, diabła, który trzyma w szachu tytułowego doktora. Z niewiadomych przyczyn Waits nigdy nie przeniknął jednak do masowej świadomości widowni i nie uzyskał statusu gwiazdy.

Synchronicity
Zgoła odmiennym przypadkiem jest filmowa przygoda Stinga, który zdobył olbrzymią popularność jako wokalista grupy The Police. „Blond Kupidyn” nie musiał grywać dwuminutowych epizodów u niszowych reżyserów, dostawał znaczące role w mainstreamowych filmach, aktorstwo porzucił jednak w 2003 r. Karierę filmową zaczął z przytupem, debiutował w Kwadrofonii jako idol i guru modsów, subkultury młodzieżowej z Wielkiej Brytanii, pałającej gorącą nienawiścią do rockersów. Subkulturowa rywalizacja jest jednak tylko tłem dla dramatu pokoleniowego, osadzonej w nietypowych realiach historii o dojrzewaniu i szukaniu swojego miejsca w świecie. Film, będący luźną ekranizacją rock-opery The Who, zyskał przy wydatnej pomocy Stinga miano filmu kultowego. Pięć lat po imponującym debiucie Gordon Sumner zagrał jedną z wiodących ról w Diunie Davida Lyncha. Surrealistyczny obraz science-fiction opowiada o walce klanów o pozyskanie „przyprawy”, substancji używanej do podróży kosmicznych. Film nie oczarował krytyków, ale okazał się najbardziej kasowym dziełem w dorobku reżysera. W rok po premierze Diuny na ekrany wszedł film z najbardziej nietypową rolą Stinga. Muzyk wcielił się w nim w doktora Frankensteina, opętanego wizją stworzenia idealnej kobiety. Po wielu próbach udaje mu się powołać do życia twór o niebanalnym imieniu Ewa. Już po fakcie okazuje się, że może lepiej byłoby skorzystać z oferty portalu randkowego. Choć sam film nie prezentuje sobą nader wysokiego poziomu, Sting stworzył wiarygodną kreację. Po Oblubienicy Frankensteina skupił się na karierze muzycznej. Na kolejną dużą rolę musiał czekać do 1988 roku, kiedy zagrał w Burzliwym Poniedziałku, zaskakującym brytyjskim dreszczowcu. Pomimo obsady najeżonej gwiazdami (Melanie Griffith, Tommy Lee Jones) Sting wypadł zaskakująco dobrze jako właściciel klubu jazzowego. Ostatnią zapadającą w pamięć rolą twórcy Roxanne była drugoplanowa kreacja w filmie Guya Ritchiego Porachunki. Sting wcielił się tam w rolę JD, właściciela baru, jedynego człowieka, który ograł w karty lokalnego gangstera. Tą rolą faktycznie zakończył swoją karierę aktorską i było to zakończenie w stylu rozpoczęcia – z przytupem.

The Eminem Show
Jeśli Tom Waits bywał obsadzany w roli samego siebie, Eminem dostał o sobie cały film. Człowiek, który nie miał wiele wspólnego w filmem i aktorstwem, ale miał za to historię, którą opowiedział za pośrednictwem Ósmej Mili. Obraz traktuje o tygodniu z życia Jimmy'ego „B-Rabbita" Smitha, młodego BIAŁEGO rapera, który próbuje osiągnąć sukces w dziedzinie zdominowanej przez czarnych. Coś jak karzeł w NBA. Postać tę można, a nawet trzeba, utożsamiać z Eminemem, gdyż film oparty jest na jego życiu. Tym, co nadaje temu sztampowemu w gruncie rzeczy filmowi o młodym gniewnym/dzielnym/zdolnym, który mimo wszelkich przeciwności losu osiąga sukces, spełnia wielkie marzenie, jest odtwórca głównej roli. Eminem nadaje swojej postaci bolesnej wręcz autentyczności, wrzuca w nią całą swoją wściekłość, co sprawia, że momentami ma się wrażenie oglądania dokumentu, a nie koloryzowanej fabuły. Ósma mila jest pierwszym i jak dotąd ostatnim przykładem aktorskich poczynań rapera, więc raczej nieprędko przekonamy się, czy Marshall Mathers jest nieoszlifowanym aktorskim diamentem, czy po prostu historia, którą przedstawiał w Ósmej Mili była historią tak osobistą, że przed kamerą nie tyle grał, tylko przeżył przeżywał ją jeszcze raz.

                                           raduje się serce, raduje się dusza
Cienka Czerwona Kredka Do Oczu
I w końcu, człowiek o którym nie można zapomnieć w tego typu zestawieniach, choć w tym przypadku droga, którą przebył, jest odwrotna. Zaczynał on jako aktor niewielką rólką w roku 1995, grając w nieco niedocenianych Skrawkach życia, by w 2002 r. stać się bożyszczem nastolatek i hersztem zbrodniczej grupy zrzeszonej pod banderą 30 Seconds to Mars. Nie byłoby o nim w tym tekście nawet słowa, gdyby nie fakt, że pan Jared Leto miał irytujący zwyczaj pojawiania się w większości dobrych/głośnych filmów na świecie. Wspomnieć wystarczy choćby takie tytuły jak, Cienka Czerwona linia , Podziemny Krąg czy Requiem dla Snu. Zaskakujące jest to, że zamiast jako niezły (momentami świetny) aktor Jared Leto w masowej świadomości istnieje jako wymalowany idol emo-nastolatek, gdyż warunki do wejścia do bardzo szeroko pojętej pierwszej ligi Hollywood zdecydowanie ma.Hall of Fame/Shame
W tekście nie zmieściło się oczywiście wielu równie lub nawet bardziej utalentowanych muzyków, którzy grać potrafili nie tylko na estradzie żeby przytoczyć tylko Davida Bowie (Labirynt), Cher (Maska), nawet raper Ice-T znalazł swoją niszę, czynnie współtworząc filmy klasy B, C, D itd.
Nie zawsze jednak transfer gwiazdy estrady na ekran kończy się sukcesem. Istnieje dziwna korelacja między stopniem wyrafinowania tworzonej przez gwiazdę muzyki, a jej zdolnościami aktorskimi. Na poparcie takiej tezy można przytoczyć przykład Britney Spears (Dogonić marzenia), Janet Jackson (Gruby i Chudszy 2), czy Rihannę (ekranizacja gry w statki Battleship). Przed kamerą nie da się niestety wystąpić z playbacku lub korzystać z dobrodziejstw AutoTune'a. Parafrazując słowa Jerzego Stuhra – śpiewać każdy może, ale z talentem do grania trzeba się urodzić.

niedziela, 10 lutego 2013

Po sobotnich balach chodniki zarzygane...

Do nowego Magla, pobieżnie o filmach Smarzowskiego, wersja wstępna, przedkorekcyjna blabla. 8000 znaków to bardzo niewielki limit jak na tak duży temat. W zasadzie wszystko jest ledwie liźnięte, o każdym z tych filmów można by napisać doktorat, ale mam nadzieję, że jakaś w miarę przejrzysta myśl z tego grafomańskiego smęcenia wynika. Smacznego.


Piekło, każdy naród ma swój własny kocioł, w którym doznaje uciech gotowania się w smole i gorącym oleju. Przy każdym kotle stoi diabeł. Gdy któryś z Francuzów, Greków, czy innych Ugandyjczyków próbuje wygramolić się z kotła, diabeł od razu dźga prewencyjnie delikwenta szpicem, by ten nie pomyślał sobie, że z tego piekła da się wygramolić. Tylko przy kotle Polaków brak jakichkolwiek strażników, bo gdy którykolwiek próbuje się wydostać, rolę diabłów z radością pełnią inni Polacy, z werwą ściągając kolegę na samo dno gara.

Wrzucanie widza właśnie do takiego kotła umiłował sobie Wojciech Smarzowski, najbardziej polski  z polskich reżyserów (tak, znacznie bardziej polski od niejakiego Andrzeja Wajdy). I pomimo, że w kontekście ogólnej kondycji rodzimej kinematografii takie określenie można by uznać za pejoratywne, to w tym przypadku jest wyrazem uznania dla najwyższego kunsztu autora, ponieważ nikt jak Smarzowski nie potrafi  wyciągnąć na powierzchnię narodowych przywar, które siedzą głęboko w Polakach. Analiza Polaka w wykonaniu Smarzola (jak sam każe do siebie mówić) nie ogranicza się jednak do kultywowania stereotypów o naszym kraju, które są zakorzenione w umysłach przeciętnego Europejczyka czy Amerykanina. W jego filmach pokazane są te zachowania i mentalność, które zrozumieć mogą tylko osoby na codzień żyjące w Polsce, w kraju, w którym polityczna transformacja przebieg(ł)a całkiem sprawnie, podczas gdy ta mentalna ciągle jest w powijakach.
Filmy Smarzowskiego cechuje brud i moralna zgnilizna bohaterów, które wydają się być nie tyle zwichnięciem ich własnego moralnego kręgosłupa, co zwyrodnieniem wywołanym przez komunistyczną spuściznę i społeczne przyzwolenie, a nawet pochwałę kombinatorstwa i oportunizmu. Smarzowski pokazuje Polskę spoconą i śmierdzącą gorzałą, Polskę lewych interesów i równie nieprawych ludzi.

Małżowina
Niespełna godzinny, telewizyjny debiut reżysera z 1998r na pozór nie wpisuje się w poetykę jego późniejszych dzieł, ponieważ zamiast pokazania brzydkiego wycinka panoramy społeczeństwa polskiego skupia się bardziej na jednostce, jej problemach, przemyśleniach i jej radzeniu sobie z rzeczywistością. Moim zdaniem jednak ten film jest kluczowy dla odczytania późniejszej twórczości Smarzola, ponieważ (nad)wrażliwe oko może zauważyć, że główny bohater koreluje w pewien sposób z widzem zaznajamiającym się z „Weselem”, „Domem złym” czy „Drogówką”.  Niby jest odizolowany w swoich czterech ścianach od otaczającego go brudu, niby obserwuje wszystko przez zniekształcający obraz wizjer/ekran, ale podświadomie czuje, że sam w sobie również ma sporą porcję tych odrażających cech, jak główny bohater,  „robiący w kulturze” M. który wnikliwie obserwuje otaczający go świat – wrzeszczącego sąsiada-alkoholika, paplającą sąsiadkę, odgłosy miłości bynajmniej nieplatonicznej, czyli całą kakofonię, która jest tak charakterystyczna dla filmów Smarzowskiego. Pomimo dystansowania się od tych zachowań ("zupełnie jak zwierzęta" - mawia M.) sam bohater tkwi w tym samym bagnie, co znienawidzeni sąsiedzi. Korzysta z usług prostytutek, a jego spotkania z kumplami kończą się z reguły łazienkowymi sesjami poalkoholowych wymiotów. Ot, taka drobna codzienna hipokryzja.

Wesele
W 2004 roku Smarzowski zabrał widzom pośrednika w percepcji jego filmów, jakim był M. i kazał samodzielnie dochodzić do nieciekawych wniosków o samych sobie. Fabuła „Wesela” kręci się wokół wiejskiego ślubu, który bogaty gospodarz, Wojnar, wyprawia swojej ciężarnej córce. Wesele trzeba wyprawić, bo co sobie ludzie o córce lokalnego bogacza pomyślą. I nieważne jest to, że pan młody panny młodej nie kocha – dostanie sportowy samochód, to powinno być wystarczającym zadośćuczynieniem. Zresztą ów samochód, jak i wszystko inne na tym weselu, jest mocno podejrzane. Zapłaty za auto domaga się mafia, wódka pochodzi z przemytu, a bigosu podawanego gościom w żaden sposób nie można nazwać świeżym.

„Wesele” osadzone jest we współczesnych czasach, jednak bohaterowie filmu wyglądają na żywe relikty peerelowskiej mentalności. Lewe interesy, drobne machlojki, pozerstwo, a wszystko spowite w oparach wódki, którą weselnicy wlewają w siebie w ilościach hurtowych. Hurtowo wylewa się z ekranu również główny polski towar eksportowy – żółć i zawiść w stosunku do każdego. Gospodarz organizuje wesele w myśl zasady „zastaw się, a postaw się”. By zademonstrować swoje bogactwo gotów jest niemal na każdą brudną zagrywkę. Goście, ledwo widzący na oczy, zastanawiają się tylko, jak komu podłożyć świnię, względnie wychędożyć druhnę w obskurnej toalecie. Doskonałym komentarzem do moralnej kondycji weselników jest repertuar weselny, w którym pijacka wersja „Roty” przeplata się z „Białym Misiem”.

Dom Zły
Brzydota protagonistów Smarzola swoje korzenie miała w czasach PRLu, czasach nędznej wódki, biedy i zwierzęcego seksu. Nie tej Polski walczącej o wolnośc waszą i naszą, ale tej umorusanej, zapitej i życzącej sąsiadowi skręcenia karku, albo przynajmniej spalenia domu. Jak w żadnym innym swoim filmie reżyser dehumanizuje bohaterów, w sposób najbardziej jaskrawy pokazując, co jest w nich najpodlejsze.
Środoń wiedzie nijakie życie wiejskiego zootechnika. Nie wychyla się, nie chce od życia niczego więcej. Wszystko zmienia się wraz ze śmiercią jego żony.  Gwałtowny upadek moralny bohatera nie sprawia, że staje się wyrzutkiem zdrowego społeczeństwa, tylko pozwala mu wyrównać do jego poziomu, poziomu „jak ja nie zjem Ciebie, to Ty zjesz mnie”.
„Dom Zły” jest jak do tej pory najbardziej ponurym filmem w dorobku reżysera, jedynym promykiem nadziei jest scena narodzin dziecka, która pozwala przypuszczać, że los się jeszcze może odmienić. Jednak w kontekście twórczości Smarzowskiego berbeć symbolizować może coś zupełnie odwrotnego

Róża
W nagrodzonej na WFF „Róży” autor cofa się o kolejne pokolenie, pokazując powojenne, traumatyczne i faktycznie przerażające losy Mazurów. Przedstawia raczej losy ofiar, niż oprawców. W każdym poprzednim filmie Smarzowski stosował jakiś zabieg, który w jakiś sposób pokazywał, że to, co widzimy na ekranie to nie dokumentalny zapis wydarzeń, tylko film. W „weselu” była to groteska, w „Domu Złym” pewna nadrealność , zaś w „Małżowinie” ciekawe zabiegi formalne. W „Róży” wszystko cechuje się bolesnym wręcz realizmem, co potęguje emocjonalne oddziaływanie filmu. Nietypowe jest to, że swoim protagonistą Smarzol ustanowił postać niemal krystalicznie czystą, niezłomną. Tadek jest skrajnie różny od innych filmowych bohaterów reżysera. Być może tak dobra postać została wprowadzona dla kontrastu, pokazania jasnego punktu, ponieważ skala zła obecnego w filmie pobiła wszelkie rekordy, nie tylko w polskim kinie. Róża jest filmem wielkim, choć przerażającym, ponieważ Smarzowski wychodzi poza granice Polski i pokazuje, że zło jest rzeczą uniwersalną i pomimo najszczerszych chęci i starań nawet najczystszych jednostek, zazwyczaj triumfuje.

Drogówka
Najnowszy, jeszcze świeży film wesołego Wojtka traktuje o grupie policjantów z warszawskiej drogówki. Stróże prawa przedstawieni są w sposób, w jaki lubią myśleć o nich ludzie z pokolenia JP (bynajmniej bez liczebnika 2 na końcu skrótu). To banda skorumpowanych, wiecznie pijanych i niepotrafiących utrzymać chuci na wodzy indywiduów, których naczelną wartością w życiu jest oportunizm, a z nihilizmu uczynili niemal religię. Każdy z siódemki bohaterów symbolizuje jeden z grzechów głównych, ale nikt nie ogarnicza się wyłącznie do swojej specjalności, więc wszyscy taplają się w jednym bagnie. Film posiada tak wielką moc oddziaływania również dlatego, że zepsuci w nim nie są wyłącznie główni bohaterowie, zepsute jest całe miasto, w którym żyją i pracują. Przeraża to, że mentalna spuścizna Polski Ludowej siedzi głęboko w dosłownie każdym, kogo wyłapie oko kamery. Brak jest postaci stricte pozytywnych, brak jest też jakiejkolwiek nadziei, bo gdy głównemu bohaterowi udaje się w pewnym stopniu wyjść z zakrętu, spotyka go spóźniona, ale zasłużona kara.





Najstraszniejsze w filmach Smarzowskiego jest to, że oglądając je ma się dziwną świadomość gdzieś z tyłu głowy, że filmy te, mimo wielkiego przejaskrawienia i hermetyczności wycinków polskiego społeczeństwa (policjanci, wiejscy weselnicy) którego dotyczą, w pewien sposób opowiadają o samym widzu. Taki paradoks jego filmów – niby ten obraz nas nie dotyczy, a jednak boli.

sobota, 9 lutego 2013

Lubię filmy, które znam. Te znam, bo widziałem je po kilka(naście) razy.


Miałem wstawić tekst o „Drogówce”, Smarzowskim w szerszym ujęciu i o tym, jak wielkimi gnojami wszyscy według tego uroczego dżentemlena jesteśmy, ale nie czuję się dziś na siłach, by spłodzić tak posępny tekst, więc Smarzowskie przyjemności będą jutro/pojutrze/w Maglu, a dziś coś zdecydowanie mniej zobowiązującego. Jako się rzekło a propos filmowego podsumowania roku, postanowiłem rozwinąć ideę różnorakich topów. Na pierwszy ogień rzucę niezwykle wysublimowane kryterium – top ileśtam moich ulubionych filmów. Nie najlepszych, jakie widziałem, tylko ulubionych, takich, które mogę oglądac bez przerwy. Wbrew pozorom różnica jest znaczaca. Kolejność jest raczej przypadkowa,  film nr 1 wcale nie musi być moim ulubionym wszechczasów, bo jednego takiego nie mam. Smacznego.

1.       Tokijska Opowieść

Jarmusch trzydzieści lat przed Jarmuschem. Piękna, leniwa opowieść o tym, że starych drzew się nie przesadza, pokazująca zderzenie spokojnego świata ludzi starszych z rozpędzonym, nowoczesnym światem ich dzieci. Wszystko to na tle niesamowicie sfilmowanego Tokio, będącego równorzędnym z postaciami wykreowanymi przez aktorów bohaterem filmu.

2.       Dystrykt 9

Klasyka ksenofobii i nietolerancji, doskonale zuniwersalizowana poprzez zastąpienie czarnoskórych/rudych/gejów/Żydów przybyszami z kosmosu. Pokazuje, że najgorszym potworem jaki istnieje w znanym nam świecie nie jest chupacabra, dwugłowy rekin czy krewetkopodobny kosmita, ale człowiek.

3.       Kraina Traw

W moim prywatnym rankingu najlepszy film Terry’ego Gilliama, będąca bardzo subtelnym cytatem z Alicji w Krainie Czarów, a także dowód na niczym nieograniczoną wyobraźnię twórcy. Gilliam to taki dojrzalszy Burton do kwadratu, a Kraina Traw to jego magnum opus.

4.       Duża Ryba

Specjalnie w sąsiedztwie Krainy Traw, w celu skonfrontowania Burtona z Gilliamem. Duża Ryba, w przeciwieństwie do Tideland reprezentuje typ bajkowości, który nie przyprawia widza o koszmary, funduje mu za to olbrzymi uśmiech na twarzy. Poza szalona wyprawą głównego bohatera, która sama w sobie jest świetna, Big Fish w bardzo uroczy i piękny sposób traktuje o trudnych relacjach w rodzinie i o tym, że dobrze czasem pomarzyć.

5.       Big Lebowski

Gdyby ktoś obiektywnie próbował zrobić ranking „najfajniejszych filmów świata”, Big Lebowski miałby zapewnione miejsce na podium. W tym filmie fajne jest wszystko: główny bohater, jego koledzy, fabuła, dialogi, muzyka, wszystko. Chyba najlepsze wcielenie tych weselszych braci Coen.

6.       Komando

Niesamowicie przerysowane kino akcji. Gdyby zebrać do kupy wszystkie najbardziej męskie momenty z dylogii „Niezniszczalnych”, nie osiągnięto by nawet połowy męskości, którą emanował w tym filmie Arnie. Onelinery ostre jak brzytwa, brzytwy ostre jak brzytwa i rekordowa ilość trupów zapewniły Komando status filmu kultowego.

7.       Upadek

Każdy może mieć zły dzień. Taki zły dzień miał William „D-Fens” Foster. Korek, upał, bzycząca mucha. Zamiast jednak kląć pod nosem William wychodzi z samochodu i, by zdążyć na urodziny córki idzie piechotą przez miasto, siejąc zniszczenie i chaos wszędzie gdzie się pojawi. Ale tak naprawdę chce tylko spokoju.

8.       Leon Zawodowiec

Jeden z dwóch „męskich romansów”, które znalazły się na tej liście. W dziwny sposób piękna historia relacji mordercy-analfabety z jedenastoletnią dziewczynką z dysfunkcyjnej rodziny, w dodatku rodziny wymordowanej przez skorumpowanych policjantów. Ponadto świetne, inteligentne kino sensacyjne.

9.       Nieugięty Luke

Kontestacja niemająca zmienić świata, tylko będąca style bycia bohatera. Nawet jednak tak egoistyczna postawa, jeśli jest szczera i prawdziwa, może okazać się inspirująca.

10.   Uczniowska Balanga

Radość z życia w czystej postaci. Film osadzony w latach 70, pełnych wspaniałej muzyki, wolności i narkotyków. Dazed and confused to jeden z obrazów, które widziałem na pewno powyżej 10 razy i za każdym razem oglądając tęskniłem za czasami, w których nigdy nie żyłem.

11.   Drive

Ten film każdy facet powinien oglądać w walentynki ze swoją drugą połową. Drive jest melodramatem dla mężczyzn, najbardziej romantycznym filmem, jaki kiedykolwiek widziałem. Gdybym miał się pokusić o wybranie jednego ulubionego filmu, Drive biłoby się o palmę pierwszeństwa z Dużą Rybą. W tym filmie doskonałe jest wszystko. Minimalistyczna gra Goslinga, genialna muzyka (choć normalnie nie słucham elektroniki), prosta, ale wspaniała fabuła, gęsty klimat, który de facto trudno opisać i w końcu ocean emocji, który wylewa się z ekranu. Ciężko jest opisać, czym dokładnie jest Drive, poza tym, że w moim prywatnym mniemaniu jest arcydziełem. To tak, jakby Tarantino i Jarmusch wyreżyserowali GTA. Cudo


i taki bonus

  

czwartek, 31 stycznia 2013

Życie, życie jest nowelą...


UWAGA SPOJLERY WIELKIE JAK STODOŁA




Kino surrealistyczne ma w sobie coś, co nieodparcie mnie do niego przyciąga. Nie jestem pewien, czy jest to spowodowane faktem, że odrealnione, dziwaczne obrazy przypominają widzowi, że to co widzi na ekranie to tylko film, coś, co go namacalnie nie dotyczy, czy też przeciwnie, surrealistyczne motywy eksponowane przez reżyserów mają swój odpowiednik, kłębiący się gdzieś głęboko z tyłu głowy widza.
Lubię też, kiedy film nie jest jednoznaczny. Nie mam tu na myśli otwartego zakończenia w stylu genialnego „Before Sunset”, które każe się zastanawiać, jak potoczą się losy bohaterów, tylko kiedy obraz można interpretować na wiele sposobów i każdy jest  właściwy.
Lubię w końcu, kiedy krótki opis fabuły filmu nic a nic o nim nie powie, vide „Drive” czy „Donnie Darko”.
Udało mi się kilka dni temu pójść na film, który łączy wszystkie wymienione powyżej cechy. Mowa o „Holy Motors” w reżyserii radosnego Leosa Caraxa. Za filmwebem: Bohaterem filmu jest Oscar, milioner pracujący dla tajemniczej agencji. Jego zadanie polega na wcielaniu się w obcych ludzi i poświęcaniu dla nich własnej tożsamości.  Opis intrygujący, ale w rzeczywistości ledwie przemykający się po istocie tego, czym dla mnie było Holy Motors. A było kilkoma filmami i jednym niepowtarzalnym doznaniem  zawartymi w niecałych dwóch godzinach seansu.
Po pierwsze Holy Motors to doskonała zabawa w kino. „O filmie w filmie w ramach filmu”, cytując klasyka. Już pierwsza scena, w której mężczyzna w piżamie wstaje z łóżka, by sekretnymi drzwiami dostać się na wypełnioną salę kinową, w domyśle tę, na której to my się znajdujemy, pokazuje, że będzie to po części obraz autotematyczny. W miarę rozwoju wypadków (choć film w zasadzie nie posiada fabuły, ma raczej budowę nowelową. Lepszym określeniem byłoby „w miarę rozwoju bohatera”) ten autotematyzm staje się jeszcze bardziej widoczny. Każda nowelka, każde wcielenie bohatera to mini hołd złożony poszczególnym gatunkom filmowym, od horroru, przez melodramat, SF, aż po musical. Do mojej zdegenerowanej wyobraźni zdecydowanie bardziej przemawia odrealniony, może nieco makabryczny ukłon niż słodki hołd w stylu „Artysty”. W tym pierwszym podejściu jakby więcej szacunku, mniej wazeliny.
Po drugie to świetna, surrealistyczna jazda, na którą zabiera nas limuzyną główny bohater. „Praca” Oskara nie polega na wcielaniu się w dane postacie, ale na przeistoczeniu się w nie. Jeśli postać musi kogoś zabić, Oskar go zabija, jeśli trzeba porwać modelkę z sesji zdjęciowej, robi to. Co ciekawe, nawet gdy zostaje wielokrotnie postrzelony, otrzepuje się i wsiada z powrotem do limuzyny, bo przeciez nie może spóźnić się na kolejne spotkanie. Mimo, że staje się żądanymi postaciami bez reszty, cały czas zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest nigdy sobą, co świetnie ilustruje scena melodramatyczna, gdy Oskar przez chwilę jest umierającym starcem, któremu w ostatnich chwilach towarzyszy siostrzenica. Po planowym zgonie owego wujaszka bohater grzecznie przeprasza siostrzenicę i zabiera się do wyjścia, ale zanim opuści pokój, podziękuje siostrzenicy za miłą współpracę. Jak się okazuje, owa kobieta trudni się tym samym co główny bohater. Obydwoje są aktorami, których nikt nie filmuje, nikt nie ogląda.
Po trzecie w końcu, i, moim zdaniem tym, co najważniejsze, Holy Motors jest okropnie posępną metaforą tego, kim ludzie w ogóle, a Ty, widzu, w szczególe, są obecnie, a raczej kim nie są. A na pewno nie są sobą. Kluczowe dla takiego odczytania filmu były dla mnie pierwsza i ostatnia scena filmu.  Pierwsza, z reżyserem obserwującym salę kinową pokazuje, że widzowie są również wewnątrz filmu, a co za tym idzie, są aktorami, podobnie jak Oskar. Groteskowe przebieranki, przywdziewanie różnych masek w zależności od sytuacji jest domeną każdego człowieka, nawet jeśli po wyjściu z seansu te maski się nie zmieniają, to i tak jakaś maska jest przytwierdzona siłą obowiązków, zobowiązań, pędu za wygodą i poszukiwaniem spokoju. Żaden człowiek nie jest do końca sobą, okłamuje zarówno siebie jak i innych, nie ma w życiu żadnych świętości. Święte są tylko motory (w zasadzie z angielska silniki), czym wali widza po oczach ostatnie ujęcie, gdzie zaparkowane na noc limuzyny, identyczne do tej, w której podróżował główny bohater, ożywają i wdają się między sobą  w pogawędki. Gdyby się zastanowić, to właśnie te limuzyny rozwoziły ludzi do miejsc, w których mają założyć odpowiednią maskę, to one decydowały, kogo i kiedy mają ludzie udawać. Spełniały rolę bóstw, decydujących o losie pasażerów. Ludzie okłamują siebie, okłamują innych, udają kogoś, kim nie są tylko dlatego, że wymaga tego sytuacja, a rolę Boga pełnią przedmioty materialne, co doskonale pokazuje wyjałowienie bohaterów, którzy żarliwie kult owych świętych silników wyznają.
Nie jest to zdecydowanie miły i ciepły film, w sam raz na niedzielne popołudnie, al e niezaprzeczalnie Holy Motors już na początku roku zagwarantowały sobie miejsce w moim prywatnym  top ileśtam filmów 2013 (tak, wiem, na świecie 2012).

PS. Podczas jednej z podróży ze spotkania na spotkanie Oskar znajduje w samochodzie karteczkę z napisem  „antrakt”. Oto, jaka wspaniałość po tym następuje:

wtorek, 29 stycznia 2013

Odyseja filmowa 2012

Żeby nadrobić blogową posuchę, wklejam trochę spóźnione filmowe podsumowanie minionego roku, które (miejmy nadzieję) ukaże się w lutowym numerze Magla. Dość pobieżnie zebrałem tam filmy w kilku kategoriach (dobre/niedobre/aktor/aktorka/debiut/polskie/głupie, a wspaniałe). Nie jest to w zasadzie żaden poważniejszy tekst, raczej szybka polecajka, niemniej postaram się niedługo napisać coś dłuższego o niektórych poruszonych tam sprawach (do Ciebie mówię, Nicolasie Windingu Refnie), albo rozwinąć nieco ideę różnych TOP ileśtam czegośtam.
Smacznego:


Odyseja Filmowa 2012
Jeśli jest luty, to czas na hiperhipsterskie filmowe podsumowanie minionego roku. Hipsterskie nie dlatego, że znajdują się w nim undergroundowe filipińskie dramaty inicjacyjne, tylko dlatego, że pisane jest nawet nie przed, ale już po tym, kiedy takie podsumowania były modne.
Od razu słówko sprostowania – nie każdy z wymienionych filmów swoją światową premierę miał w anno domini 2012, ale jako że przecież nikt nie korzysta z żadnych szemranych źródeł pozyskiwania filmów (a i wujek w Ameryce jest towarem raczej deficytowym), przy tworzeniu zestawienia liczyła się data polskiej premiery kinowej.

Film Roku

W 2012 roku najwięcej emocji wzbudzało delikatne, bardzo uczuciowe i subtelne kino. Miejsce trzecie zajmują niesłychanie optymistyczni  Nietykalni Oliviera Nakache i Erica Toledano. Nietykalni bardzo jasna, zabawna, ale i wzruszająca opowieść o nietypowej przyjaźni sparaliżowanego milionera i opiekującego się nim czarnego imigranta, która szturmem zdobyła nie tylko szczyty box office’u, ale i wdarła się na filmwebowe podium filmów wszechczasów.
Drugie miejsce przypada filmowi nastrojowo mieszczącemu się na przeciwnym biegunie niż Nietykalni. Miłość Michaela Hanekego jest dziełem przygnębiającym, choć w pewien hipnotyzujący sposób pięknym. Skazana na przegraną walka starszego mężczyzny z postępującą chorobą ukochanej żony została perfekcyjnie sportretowana przez mistrza emocjonalnego rozjeżdżania widza walcem, Michaela Hanekego, autora tak sielskich obrazków jak Funny Games czy Video Benny’ego.
Tytuł najlepszego filmu A.D 2012, a także najgorszego tłumaczenia tegoż roku, należy sie najnowszemu dziecku Wesa Andersona – Moonrise Kingdom (Kochankowie z księżyca). Słowo „dziecko” nie zostało użyte przypadkowo, bowiem oglądając ten film widać, ile Anderson włożył w niego pasji i miłości. Każda scena jest nietypowa, często formalnie przewrotna, chciałoby się powiedzieć że „fikuśna”, jak dziecko właśnie. Fabuła nie jest skomplikowana – lata 60 XXw. Para nastolatków ucieka z domu . dorośli organizują poszukiwania zakochanych – ale naprawdę nie trzeba zaskakujących zwrotów akcji czy wielkiej psychologii, by stworzyć doskonały film. Kochankowie... emocjonalnie odwołują się do takich dzieł jak Duża ryba czy Interstate 60. Łączy go z nimi również pewna cudowna naiwność, lekka nierealność i fakt, że zarówno podczas, jak i po seansie nie można z twarzy zmazać gigantycznego uśmiechu. Warto napomknąć również o genialnej obsadzie z Brucem Willisem i Billem Murrayem na czele.

Co ciekawe, najlepszy film, który można było premierowo obejrzeć w tym roku w polskich kinach, powstał w 2009 roku, a wizytę w naszym kraju zawdzięcza chyba tylko komercyjnemu sukcesowi kolejnego filmu reżysera. Mowa o Valhalla Rising Nicolasa Windinga Refna (Drive). Refn brutalnie wrzuca widza w błoto, w którym na łańcuchu miota się główny bohater (przerażający Mads Mikkelsen), a później każe towarzyszyć mu w mrocznej krucjacie, również wgłąb siebie. W tym filmie nordyckie wierzenia mieszają się z chrześcijaństwem, a Jądro Ciemności spotyka wspomniane Drive. Nastroju całości dopełnia techniczna strona obrazu, utrzymanego w tonacji szarej, brudnej, brzydkiej lub ich hybrydach. Ktoś kiedyś gdzieś powiedział, że gdyby Czas Apokalipsy kręcono współcześnie, to wyglądałby właśnie jak Valhalla Rising.

Rozczarowanie

W zeszłym roku rozczarowań było zaskakująco niewiele. Gdy jakiś film zdradzał potencjał, w większości przypadków go wykorzystywał, gdy jednak filmy zawodziły, to przeważnie zawodzili też mistrzowie, którzy za nimi stali.
Jednym z największych rozczarowań roku były Mroczne Cienie Tima Burtona, które zamiast na szaloną przejażdżkę kolejką górską zabierały widza raczej na karuzelę z plastikowymi konikami.  Film podtrzymał ideę trzymania dzikiej wyobraźni na wodzy, jak to miało miejsce w „Alicji w krainie czarów”.
Drugim mistrzem, który w 2012 „się popsuł” był Roman Polański, którego Rzeź okazała się być nieskomplikowanym teatrem telewizji z niezłymi dialogami, przykrą psychologiczną płycizną i zbyt jaskrawie przerysowanymi postaciami. Nawet stuprocentowo gwiazdorska obsada i jej niezłe jej aktorstwo nie sprawiły, by Rzeź awansowała z przeciętnego na niezły film.
Największym rozczarowaniem, bo związane z nim były prawdopodobnie największe oczekiwania, okazał się Prometeusz Ridleya Scotta. Załoga statku pod tytułową nazwą wyrusza, by znaleźć początki ludzkości. Znajduje jednak coś, co może być jej końcem. Film, który nawet jeśli nie miał być stuprocentowym prequelem Obcego, odbierany był jako jego duchowy następca. Scott tymczasem zaserwował widzom doskonałe technicznie, słabe klimatycznie i tragiczne logicznie widowisko, które do legendy „obcego” ma się jak Dirty Dancing do Wirującego Seksu. Nijak.

 Guilty Pleasure

Najprzyjemniejsza z kategorii, choć w tym roku nie obrodziło we wspaniale nieambitne filmy, a przynajmniej niewiele z nich przebiło sie do głównego nurtu.
Na najniższym stopniu podium uplasował się Artysta, który choć był tylko banalną opowiastką, był równoczesnie filmem lekkim, bardzo zabawnym, urokliwym, a także oryginalnym, bo pokazuje, że formuła filmu niemego wbrew pozorom się nie wyczerpała.
Drugie miejsce zajmują Muppety, które triumfalnie przypomniały o sobie nieco starszej widowni, a efektownie przedstawiły się młodszej. Prawda jednak jest taka, że podczas seansu każdy na sali miał 8 lat.
Tytuł The Guiltiest Pleasure roku 2012 należy się ex aequo dwóm filmom, z których żadnego nie ogląda się po odejściu od wigilijnego stołu – są to Niezniszczalni 2 i Pirania 3DD. W pierwszym z tych hołdów dla starego, dobrego, grindhouse’owego kina stężenie trupa na minutę i testosteronu na kilogram herosa przekracza wszystkie dopuszczalne normy, a wszystko to z gigantycznym przymrużeniem oka i tonami autoironii, w drugim zaś inwazja krwiożerczych, zmutowanych piranii na park wodny zamienia studenckie święto w krwawą walkę o przeżycie. Jako dodatkową rekomendację warto napomknąć, że w Piranii gra niespodziewanie zdystansowany wobec siebie David Hasselhoff, a 3DD bynajmniej nie oznacza żadnej futurystycznej technologii, a rozmiar staników bohaterek.

Polska

W tej kategorii top 3 mógł być tylko jeden, wątpliwa jest tylko kolejność tytułów na podium. W ciemności, Róża i Pokłosie absolutnie zamiotły konkurencję pod dywan.
Dzieło Agnieszki Holland ląduje na miescu trzecim, bo choć całość, jako przejmująca historia lwowskiego cwaniaczka z narażeniem życia pomagającego podczas wojny grupce Żydów prezentowała się doskonale, to brakowało mu czegoś, co charakteryzuje dwa pozostałe wyróżnione filmy, czyli pewnej autentyczności, „brudu”, nawet upodlenia ludzi zmuszonych do krycia się w kanałach.
Takiego brudu aż w nadmiarze mają Róża i Pokłosie. Drugi z tych filmów wyszedł spod ręki mistrza polskiego-amerykańskiego kina, Władysława Pasikowskiego, traktuje o całej palecie złych emocji i uczynków między mieszkańcami zapadłej polskiej wsi na tle mordu w Jedwabnem i jako film gatunkowy z pogranicza kryminału i thrillera jest kolejnym przykładem na kunszt twórcy Psów . Jednak tym, o czym mówiło się najwięcej w kontekście tego filmu to nie dobra gra aktorska, ciekawy scenariusz i napięcie towarzyszące widzowi, tylko spór o to, czy Twoja prawda jest mojsza od mojej, bo moja jest najmojsza i  o ostracyzmie wobec wszystkich twórców, z Maciejem Stuhrem na czele.
Najlepszym polskim filmem ubiegłego roku była Róża Wojciecha Smarzowskiego, reżysera, którego każdy film urasta do rangi wydarzenia. Gdyby polskie kino współczesne miało wystawić swój okręt flagowy, byłyby to skrajnie depresyjne, mroczne i własnie brudne filmy Smarzowskiego, który w każdej kolejnej produkcji obnaża to, co w ludziach jako jednostce, ale także i w nas jako Polakach jest najgorsze. U Smarzowskiego trudno jest znaleźć uśmiech, pełno jest za to cynizmu. „Róża” to historia trudnej relacji żołnierza i wdowy po niemieckim żołnierzu rozgrywająca się napolskiej wsi świeżo po ormalnym zakończeniu wojny. W Róży wszyscy zostali przez wojnę bardzo ubrudzeni brudem, którego nie da się zmyć, a który rzuca się w oczy w pierwszej kolejności.

Aktor/Aktorka

Wśród panów bezkonkurencyjny okazał się Michael Fassbender, który w tym roku próbował (bez skutku) dźwigać całego Prometeusza, gdzie grał androida, który, paradoksalnie był najbardziej ludzki spośród całej plastikowej załogi. W korespondencyjnym pojedynku z Ryanem Goslingiem Fassbender zdaje się wysuwać na delikatne prowadzenie.
Wśród pań najsilniej w pamięci zapadła Tilda Swinton, która rok otworzyła niezwykłą, emocjonalną rolą w „Musimy porozmawiać o Kevinie”, a zakończyła udziałem w najlepszym filmie roku – „Moonrise Kingdom”. Jest żywym dowodem na to, że seksualność to w zawodzie aktora jedynie dodatek, który może pomóc, ale nie powinien być fundamentem kariery.

Debiut

Nie obrodziło w tym roku w głośne debiuty, ale kilka z nich z pewnością wartych jest zapamiętania.
Na trzecim miejscu próba zmierzenia się z legendą Jima Jarmuscha. „Robert Mitchum nie żyje” to w dużym stopniu udane antykino drogi, gdzie bohaterowie przegrani są już na starcie i tak naprawdę nie mają sensu w życiu. Podróż, w przeciwieństwie do romantycznego ujęcia amerykańskiego nie ma im w niczym pomóc. Po prostu się przydarzyła.
Kolejnym przykuwającym uwagę debiutem jest fenomenalny dokument „To nie Kalifornia” prezentowany w ramach tegorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Film opowiada o narodzinach skateboardingu w szarych realiach NRD. To doskonały film o sprzeciwie i pasji do deskorolki, na której z łatwością można było przeskoczyć mur berliński.
Bezdyskusyjnie najlepszym debiutem 2012 roku okazały się być „Bestie z południowych krain”, będące w istocie trzema filmami w jednym, dodatkowo wymieszanymi w doskonałych proporcjach. Po pierwsze „Bestie...” to smutny obrazek słodkiej Hushpuppy żyjącej w dysfunkcyjnej rodzinie, po drugie to niezbyt nachalne kino katastroficzne, po trzecie w końcu wszystko to doprawione zostało wielką garścią realizmu magicznego. Film komplenty, który uwodzi subtelną narracją, poczuciem humoru i pewnym nieśmiałym optymizmem przebijającym się przez beznadzieję.