Szczęście – tkwimy w
tym razem
Są
sytuacje, w których nie da się uniknąć używania pewnych słów-kluczy. Tak jak
grając w brydża co i rusz słyszymy pas,
a wyprowadzając na spacer psa krzyczymy aport,
tak pisząc o filmach Terry’ego Gilliama nie sposób nie użyć całego zestawu
słownych wytrychów. Surrealistyczny, wizjonerski, psychodeliczny, plastyczny,
ironiczny – określenia te pojawiają się w odniesieniu do dowolnego niemal filmu
reżysera. Są jednak obrazy byłego Pythona, w których owe klucze ledwie poruszyłyby
jedną z wielu zapadek misternego zamka. Do tych filmów należy używać wytrychów
większego kalibru – precyzyjny, prześmiewczy, ponury, brudny, mistrzowski.
Najdoskonalszym przykładem z teki reżysera jest Brazil z 1985 roku. Ten groteskowy miks Orwella z Kubrickiem przez
wielu uważany jest za szczytowe osiągnięcie Gilliama, zaś równie liczna grupa
uważa go za najlepszy film całej dekady. Czy słusznie?
Głównym
bohaterem Brazil jest Sam Lawry,
pracownik Ministerstwa Informacji w antyutopijnym świecie, po którym dokładny
przewodnik znajduje się na kartach „Roku 1984” George’a Orwella. Wszechobecna
inwigilacja, ograniczenie wolności obywateli, agresywna propaganda, rozwinięte
ponad miarę aparaty przymusu z wielkim zapałem wykonujące swoje obowiązki to
niewesoła codzienność Sama. Bohater zdaje się jednak nienajgorzej wpasowywać w
mechanizm funkcjonowania państwa, przynajmniej za dnia. W nocy, w swoim łóżku,
z nudnego urzędnika przemienia się w skrzydlatego bohatera, walczącego z
bestiami i ratującego z opresji piękną kobietę. Zbiegiem okoliczności Lowry
zostaje wplątany w zamieszanie, zbliżające go do dziewczyny ze snów, ale będące
jednak bardzo nie w smak stróżom porządku społecznego, nieznoszącym
indywidualności biurokratom.
Brazil jest ostrą jak brzytwa satyrą na
techno- i biurokratyzm, być może ostrzeżeniem, ale w pierwszej kolejności
autorską i błyskotliwą interpretacją ponadczasowego dzieła Orwella.
Przedstawiony w filmie świat jest karykaturalny i groteskowy, zamieszkujący go
ludzie zindoktrynowani i apatyczni. Jakikolwiek przejaw własnej inicjatywy lub
sprzeciwu, nawet obiektywnie niegroźny, zostaje brutalnie stłumiony gdzieś w
podziemiach Ministerstwa. Być może ze względu na beznadziejność położenia Sama
widz angażuje się w jego historię i mu kibicuje. Zwłaszcza, jeśli w rolę
Lowry’ego wciela się ktoś taki jak Jonathan Pryce. Niezdarność i nerwowość,
którą nadał swojemu protagoniście Pryce sprawia, że do olbrzymiej dawki
czarnego, absurdalnego humoru dorzuca się łyżeczkę slapsticku. Przed
Ministerstwem Informacji Sam ewidentnie odbywał staż w Ministerstwie Głupich
Kroków. To własnie humor jest tym, co odróżnia film Gilliama od literackiego
pierwowzoru. Cięty, błyskotliwy, z wyraźnymi pythonowskimi korzeniami i na
stałe wpisany w wykreowany przez reżysera świat dowcip wcale jednak nie
sprawia, że świat ten wydaje się mniej brudny. Wręcz przeciwnie, absurd kpiny
współgra z genialną, psychodeliczną scenografią, która jest jednym ze znaków
firmowych Gilliama, a także z urozmaiconą, momentami rozbuchaną do granic
ścieżką dźwiękową, tworząc surrealistyczny zwid, halucynację, z której pozornie
chciałoby się jak najszybciej obudzić. Pomimo jego odrażającej natury, w
zwidzie tym jest coś hipnotyzującego, co sprawia, że widzi się go pięknym i
obudzenie się byłoby de facto najmniej satysfakcjonującym rozwiązaniem. Ot,
geniusz twórcy, którego niepodważalnym dowodem jedna z końcowych sekwencji,
pościg – absolutny audiowizualny majstersztyk.
Tytuł
recenzji jest tekstem widniejącym na jednym z propagandowych billboardów w
filmie. Faktycznie, w owej karykaturalnej wizji szczęścia tkwią wszyscy razem –
miotający się Sam, jego uzależniona od operacji plastycznych matka, ukochana,
inwigilowani i zabijani bez skrupułów szarzy obywatele. Wszyscy w nim tkwią, od
owego szczęścia nie da się uciec. Świat w „Brazil” zmierza ku ostatecznemu
upadkowi ludzi, ich moralności i indywidualności, ale dzięki Gilliamowi jest to
naprawdę przepiękna katastrofa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz