środa, 23 października 2013

Szczęście - Tkwimy w tym razem

Pierwszy tekst po przerwie nazwijmy-to-wakacyjnej. Recenzja "Brazil", którą napisałem na "Powiększenie" Filmwebu, w którym zająłem jedno z zaszczytnych miejsc 5-400. Smacznego


Szczęście – tkwimy w tym razem
Są sytuacje, w których nie da się uniknąć używania pewnych słów-kluczy. Tak jak grając w brydża co i rusz słyszymy pas, a wyprowadzając na spacer psa krzyczymy aport, tak pisząc o filmach Terry’ego Gilliama nie sposób nie użyć całego zestawu słownych wytrychów. Surrealistyczny, wizjonerski, psychodeliczny, plastyczny, ironiczny – określenia te pojawiają się w odniesieniu do dowolnego niemal filmu reżysera. Są jednak obrazy byłego Pythona, w których owe klucze ledwie poruszyłyby jedną z wielu zapadek misternego zamka. Do tych filmów należy używać wytrychów większego kalibru – precyzyjny, prześmiewczy, ponury, brudny, mistrzowski. Najdoskonalszym przykładem z teki reżysera jest Brazil z 1985 roku. Ten groteskowy miks Orwella z Kubrickiem przez wielu uważany jest za szczytowe osiągnięcie Gilliama, zaś równie liczna grupa uważa go za najlepszy film całej dekady. Czy słusznie?



Głównym bohaterem Brazil jest Sam Lawry, pracownik Ministerstwa Informacji w antyutopijnym świecie, po którym dokładny przewodnik znajduje się na kartach „Roku 1984” George’a Orwella. Wszechobecna inwigilacja, ograniczenie wolności obywateli, agresywna propaganda, rozwinięte ponad miarę aparaty przymusu z wielkim zapałem wykonujące swoje obowiązki to niewesoła codzienność Sama. Bohater zdaje się jednak nienajgorzej wpasowywać w mechanizm funkcjonowania państwa, przynajmniej za dnia. W nocy, w swoim łóżku, z nudnego urzędnika przemienia się w skrzydlatego bohatera, walczącego z bestiami i ratującego z opresji piękną kobietę. Zbiegiem okoliczności Lowry zostaje wplątany w zamieszanie, zbliżające go do dziewczyny ze snów, ale będące jednak bardzo nie w smak stróżom porządku społecznego, nieznoszącym indywidualności biurokratom.

Brazil jest ostrą jak brzytwa satyrą na techno- i biurokratyzm, być może ostrzeżeniem, ale w pierwszej kolejności autorską i błyskotliwą interpretacją ponadczasowego dzieła Orwella. Przedstawiony w filmie świat jest karykaturalny i groteskowy, zamieszkujący go ludzie zindoktrynowani i apatyczni. Jakikolwiek przejaw własnej inicjatywy lub sprzeciwu, nawet obiektywnie niegroźny, zostaje brutalnie stłumiony gdzieś w podziemiach Ministerstwa. Być może ze względu na beznadziejność położenia Sama widz angażuje się w jego historię i mu kibicuje. Zwłaszcza, jeśli w rolę Lowry’ego wciela się ktoś taki jak Jonathan Pryce. Niezdarność i nerwowość, którą nadał swojemu protagoniście Pryce sprawia, że do olbrzymiej dawki czarnego, absurdalnego humoru dorzuca się łyżeczkę slapsticku. Przed Ministerstwem Informacji Sam ewidentnie odbywał staż w Ministerstwie Głupich Kroków. To własnie humor jest tym, co odróżnia film Gilliama od literackiego pierwowzoru. Cięty, błyskotliwy, z wyraźnymi pythonowskimi korzeniami i na stałe wpisany w wykreowany przez reżysera świat dowcip wcale jednak nie sprawia, że świat ten wydaje się mniej brudny. Wręcz przeciwnie, absurd kpiny współgra z genialną, psychodeliczną scenografią, która jest jednym ze znaków firmowych Gilliama, a także z urozmaiconą, momentami rozbuchaną do granic ścieżką dźwiękową, tworząc surrealistyczny zwid, halucynację, z której pozornie chciałoby się jak najszybciej obudzić. Pomimo jego odrażającej natury, w zwidzie tym jest coś hipnotyzującego, co sprawia, że widzi się go pięknym i obudzenie się byłoby de facto najmniej satysfakcjonującym rozwiązaniem. Ot, geniusz twórcy, którego niepodważalnym dowodem jedna z końcowych sekwencji, pościg – absolutny audiowizualny majstersztyk.



Tytuł recenzji jest tekstem widniejącym na jednym z propagandowych billboardów w filmie. Faktycznie, w owej karykaturalnej wizji szczęścia tkwią wszyscy razem – miotający się Sam, jego uzależniona od operacji plastycznych matka, ukochana, inwigilowani i zabijani bez skrupułów szarzy obywatele. Wszyscy w nim tkwią, od owego szczęścia nie da się uciec. Świat w „Brazil” zmierza ku ostatecznemu upadkowi ludzi, ich moralności i indywidualności, ale dzięki Gilliamowi jest to naprawdę przepiękna katastrofa.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz