Smacznego:
Odyseja Filmowa 2012
Jeśli jest luty, to czas na hiperhipsterskie filmowe
podsumowanie minionego roku. Hipsterskie nie dlatego, że znajdują się w nim
undergroundowe filipińskie dramaty inicjacyjne, tylko dlatego, że pisane jest
nawet nie przed, ale już po tym, kiedy takie podsumowania były modne.
Od razu słówko sprostowania – nie każdy z wymienionych
filmów swoją światową premierę miał w anno domini 2012, ale jako że przecież
nikt nie korzysta z żadnych szemranych źródeł pozyskiwania filmów (a i wujek w
Ameryce jest towarem raczej deficytowym), przy tworzeniu zestawienia liczyła
się data polskiej premiery kinowej.
Film Roku
W 2012 roku najwięcej emocji wzbudzało delikatne, bardzo
uczuciowe i subtelne kino. Miejsce trzecie zajmują niesłychanie
optymistyczni Nietykalni Oliviera Nakache i Erica Toledano. Nietykalni bardzo jasna, zabawna, ale i
wzruszająca opowieść o nietypowej przyjaźni sparaliżowanego milionera i
opiekującego się nim czarnego imigranta, która szturmem zdobyła nie tylko
szczyty box office’u, ale i wdarła się na filmwebowe podium filmów
wszechczasów.
Drugie miejsce przypada filmowi nastrojowo mieszczącemu się na przeciwnym
biegunie niż Nietykalni. Miłość Michaela Hanekego jest dziełem
przygnębiającym, choć w pewien hipnotyzujący sposób pięknym. Skazana na
przegraną walka starszego mężczyzny z postępującą chorobą ukochanej żony
została perfekcyjnie sportretowana przez mistrza emocjonalnego rozjeżdżania
widza walcem, Michaela Hanekego, autora tak sielskich obrazków jak Funny Games czy Video Benny’ego.
Tytuł najlepszego filmu A.D 2012, a także najgorszego tłumaczenia tegoż
roku, należy sie najnowszemu dziecku Wesa
Andersona – Moonrise Kingdom (Kochankowie z księżyca). Słowo „dziecko” nie zostało
użyte przypadkowo, bowiem oglądając ten film widać, ile Anderson włożył w niego
pasji i miłości. Każda scena jest nietypowa, często formalnie przewrotna,
chciałoby się powiedzieć że „fikuśna”, jak dziecko właśnie. Fabuła nie jest
skomplikowana – lata 60 XXw. Para nastolatków ucieka z domu . dorośli
organizują poszukiwania zakochanych – ale naprawdę nie trzeba zaskakujących
zwrotów akcji czy wielkiej psychologii, by stworzyć doskonały film. Kochankowie... emocjonalnie odwołują się
do takich dzieł jak Duża ryba czy Interstate 60. Łączy go z
nimi również pewna cudowna naiwność, lekka nierealność i fakt, że zarówno
podczas, jak i po seansie nie można z twarzy zmazać gigantycznego uśmiechu.
Warto napomknąć również o genialnej obsadzie z Brucem Willisem i Billem
Murrayem na czele.
Co ciekawe, najlepszy film, który można było premierowo obejrzeć w tym
roku w polskich kinach, powstał w 2009 roku, a wizytę w
naszym kraju zawdzięcza chyba tylko komercyjnemu sukcesowi kolejnego filmu
reżysera. Mowa o Valhalla Rising Nicolasa Windinga Refna (Drive). Refn brutalnie wrzuca widza w
błoto, w którym na łańcuchu miota się główny bohater (przerażający Mads
Mikkelsen), a później każe towarzyszyć mu w mrocznej krucjacie, również wgłąb
siebie. W tym filmie nordyckie wierzenia mieszają się z chrześcijaństwem, a Jądro Ciemności spotyka wspomniane Drive.
Nastroju całości dopełnia techniczna strona obrazu, utrzymanego w tonacji
szarej, brudnej, brzydkiej lub ich hybrydach. Ktoś kiedyś gdzieś powiedział, że
gdyby Czas Apokalipsy kręcono współcześnie, to wyglądałby właśnie jak Valhalla Rising.
Rozczarowanie
W zeszłym roku rozczarowań było zaskakująco niewiele. Gdy
jakiś film zdradzał potencjał, w większości przypadków go wykorzystywał, gdy
jednak filmy zawodziły, to przeważnie zawodzili też mistrzowie, którzy za nimi
stali.
Jednym z największych rozczarowań roku były Mroczne Cienie Tima Burtona, które zamiast na szaloną przejażdżkę kolejką
górską zabierały widza raczej na karuzelę z plastikowymi konikami. Film podtrzymał ideę trzymania dzikiej
wyobraźni na wodzy, jak to miało miejsce w „Alicji w krainie czarów”.
Drugim mistrzem, który w 2012 „się popsuł” był Roman
Polański, którego Rzeź okazała się
być nieskomplikowanym teatrem telewizji z niezłymi dialogami, przykrą
psychologiczną płycizną i zbyt jaskrawie przerysowanymi postaciami. Nawet
stuprocentowo gwiazdorska obsada i jej niezłe
jej aktorstwo nie sprawiły, by Rzeź awansowała z przeciętnego na niezły
film.
Największym rozczarowaniem, bo związane z nim były
prawdopodobnie największe oczekiwania, okazał się Prometeusz Ridleya Scotta. Załoga statku pod tytułową nazwą
wyrusza, by znaleźć początki ludzkości. Znajduje jednak coś, co może być jej
końcem. Film, który nawet jeśli nie miał być stuprocentowym prequelem Obcego, odbierany był jako jego duchowy
następca. Scott tymczasem zaserwował widzom doskonałe technicznie, słabe
klimatycznie i tragiczne logicznie widowisko, które do legendy „obcego” ma się
jak Dirty Dancing do Wirującego Seksu. Nijak.
Guilty Pleasure
Najprzyjemniejsza z kategorii, choć w tym roku nie obrodziło
we wspaniale nieambitne filmy, a przynajmniej niewiele z nich przebiło sie do
głównego nurtu.
Na najniższym stopniu podium uplasował się Artysta, który choć był tylko banalną
opowiastką, był równoczesnie filmem lekkim, bardzo zabawnym, urokliwym, a także
oryginalnym, bo pokazuje, że formuła filmu niemego wbrew pozorom się nie
wyczerpała.
Drugie miejsce zajmują Muppety,
które triumfalnie przypomniały o sobie nieco starszej widowni, a efektownie
przedstawiły się młodszej. Prawda jednak jest taka, że podczas seansu każdy na
sali miał 8 lat.
Tytuł The Guiltiest Pleasure roku 2012 należy się ex aequo
dwóm filmom, z których żadnego nie ogląda się po odejściu od wigilijnego stołu
– są to Niezniszczalni 2 i Pirania
3DD. W pierwszym z tych hołdów dla
starego, dobrego, grindhouse’owego kina stężenie trupa na minutę
i testosteronu na kilogram
herosa przekracza wszystkie dopuszczalne normy, a wszystko to z gigantycznym
przymrużeniem oka i tonami autoironii, w drugim zaś inwazja krwiożerczych, zmutowanych piranii na park wodny
zamienia studenckie święto w krwawą walkę o przeżycie. Jako dodatkową
rekomendację warto napomknąć, że w Piranii gra niespodziewanie zdystansowany
wobec siebie David Hasselhoff, a 3DD bynajmniej nie oznacza żadnej
futurystycznej technologii, a rozmiar staników bohaterek.
Polska
W tej kategorii top 3 mógł być tylko jeden, wątpliwa jest
tylko kolejność tytułów na podium. W ciemności, Róża i Pokłosie
absolutnie zamiotły konkurencję pod dywan.
Dzieło Agnieszki Holland ląduje na miescu trzecim, bo choć
całość, jako przejmująca historia lwowskiego cwaniaczka z narażeniem życia
pomagającego podczas wojny grupce Żydów prezentowała się doskonale, to
brakowało mu czegoś, co charakteryzuje dwa pozostałe wyróżnione filmy, czyli
pewnej autentyczności, „brudu”, nawet upodlenia ludzi zmuszonych do krycia się
w kanałach.
Takiego brudu aż w nadmiarze mają Róża i Pokłosie. Drugi z
tych filmów wyszedł spod ręki mistrza polskiego-amerykańskiego kina, Władysława
Pasikowskiego, traktuje o całej palecie złych emocji i uczynków między
mieszkańcami zapadłej polskiej wsi na tle mordu w Jedwabnem i jako film
gatunkowy z pogranicza kryminału i thrillera jest kolejnym przykładem na kunszt
twórcy Psów . Jednak tym, o czym
mówiło się najwięcej w kontekście tego filmu to nie dobra gra aktorska, ciekawy
scenariusz i napięcie towarzyszące widzowi, tylko spór o to, czy Twoja prawda
jest mojsza od mojej, bo moja jest najmojsza i o ostracyzmie wobec wszystkich twórców, z Maciejem
Stuhrem na czele.
Najlepszym polskim filmem ubiegłego roku była Róża Wojciecha Smarzowskiego, reżysera,
którego każdy film urasta do rangi wydarzenia. Gdyby polskie kino współczesne
miało wystawić swój okręt flagowy, byłyby to skrajnie depresyjne, mroczne i
własnie brudne filmy Smarzowskiego, który w każdej kolejnej produkcji obnaża
to, co w ludziach jako jednostce, ale także i w nas jako Polakach jest
najgorsze. U Smarzowskiego trudno jest znaleźć uśmiech, pełno jest za to
cynizmu. „Róża” to historia trudnej relacji żołnierza i wdowy po niemieckim
żołnierzu rozgrywająca się napolskiej wsi świeżo po ormalnym zakończeniu wojny.
W Róży wszyscy zostali przez wojnę
bardzo ubrudzeni brudem, którego nie da się zmyć, a który rzuca się w oczy w
pierwszej kolejności.
Aktor/Aktorka
Wśród panów bezkonkurencyjny okazał się Michael Fassbender,
który w tym roku próbował (bez skutku) dźwigać całego Prometeusza, gdzie grał
androida, który, paradoksalnie był najbardziej ludzki spośród całej plastikowej
załogi. W korespondencyjnym pojedynku z Ryanem Goslingiem Fassbender zdaje się
wysuwać na delikatne prowadzenie.
Wśród pań najsilniej w pamięci zapadła Tilda Swinton, która
rok otworzyła niezwykłą, emocjonalną rolą w „Musimy porozmawiać o Kevinie”, a
zakończyła udziałem w najlepszym filmie roku – „Moonrise Kingdom”. Jest żywym
dowodem na to, że seksualność to w zawodzie aktora jedynie dodatek, który może
pomóc, ale nie powinien być fundamentem kariery.
Debiut
Nie obrodziło w tym roku w głośne debiuty, ale kilka z nich
z pewnością wartych jest zapamiętania.
Na trzecim miejscu próba zmierzenia się z legendą Jima
Jarmuscha. „Robert Mitchum nie żyje” to w dużym stopniu udane antykino drogi,
gdzie bohaterowie przegrani są już na starcie i tak naprawdę nie mają sensu w
życiu. Podróż, w przeciwieństwie do romantycznego ujęcia amerykańskiego nie ma
im w niczym pomóc. Po prostu się przydarzyła.
Kolejnym przykuwającym uwagę debiutem jest fenomenalny
dokument „To nie Kalifornia” prezentowany w ramach tegorocznego Warszawskiego
Festiwalu Filmowego. Film opowiada o narodzinach skateboardingu w szarych
realiach NRD. To doskonały film o sprzeciwie i pasji do deskorolki, na której z
łatwością można było przeskoczyć mur berliński.
Bezdyskusyjnie najlepszym debiutem 2012 roku okazały się być
„Bestie z południowych krain”, będące w istocie trzema filmami w jednym,
dodatkowo wymieszanymi w doskonałych proporcjach. Po pierwsze „Bestie...” to
smutny obrazek słodkiej Hushpuppy żyjącej w dysfunkcyjnej rodzinie, po drugie
to niezbyt nachalne kino katastroficzne, po trzecie w końcu wszystko to
doprawione zostało wielką garścią realizmu magicznego. Film komplenty, który
uwodzi subtelną narracją, poczuciem humoru i pewnym nieśmiałym optymizmem
przebijającym się przez beznadzieję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz