Taki tam króciutki tekst z nowego Magla o nowym Jarmuschu. Kawał kina! Smacznego.
Słysząc
słowo „wampir” automatycznie podążamy jedną z dwóch ścieżek – z jednej strony
dystyngowany krwiopijca, nota bene hrabia, który przed aktem wyssania ofiary
uwiedzie ją podczas kolacji przy świecach, zaimponuje erudycją i zaproponuje
nocleg, z drugiej zaś na wpół zdziczała, opętana żądzą krwi bestia, która
zamiast przez słomkę, wlewa w siebie krew wiadrami. Jim Jarmusch nie byłby
jednak sobą, gdyby nie zaproponował wampira zupełnie nowego, wampira na miarę
naszych czasów.U Jarmuscha dramatyczne zatapianie kłów w tętnicy szyjnej
praktycznie nie występuje, w końcu kto chciałby pobrudzić swoje z precyzją
dobrane ubrania, niszcząc sobie przy tym fryzurę?
Widzowie
zaznajomieni z twórczością białowłosego gentlemana z Ohio wiedzą, czego można
się po nim spodziewać –to typ reżysera, który pozostaje wierny własnemu,
niezwykle wyrazistemu stylowi i zawsze jest chętny do podzielenia się z
niewinnym widzem sporą dawką goryczy i rozczarowania światem ukazanymi w swojej
unikalnej, statycznej i nihilistycznej perspektywie. Choć prawdą jest, że
Jarmusch to nie Danny Boyle, który nakręcił już chyba film w każdym możliwym
gatunku, to prawdą jest również, że konwencja, w której Jim czuje się
najswobodniej, ciągle się nie wyczerpała.
Bohaterami
swojego najnowszego filmu Jarmusch uczynił dwójkę niesamowicie zblazowanych
artystów-wampirów, granych przez Toma Hiddlestone’a i Tildę Swinton, którzy po
latach rozłąki postanawiają odbudować swój związek sprzed setek lat. Wszystko szło
w mozliwie najlepszą stronę, do momentu przybycia młodszej siostry wampirzycy,
lolitki o twarzy Mii Wasikowskiej. Fabuła nigdy nie była tym, co w tworzeniu
filmów kręciło Jarmuscha najbardziej, jednak przyznać trzeba, że w porównaniu z
innymi jego dziełami „Tylko
kochankowie przeżyją” zachowują wręcz zawrotne tempo, a historia nie jest
jedynie wyciętym fragmentem ze słynnego zdania Hitchcocka.
Znacznie
ważniejsze niż fabuła są tradycyjnie konstrukcja postaci, miejsce akcji, muzyka
i kompozycyjne mistrzostwo Jarmuscha, który po raz kolejny obrazem opowiada
więcej niż słowem.
Wampiry Jarmuscha zamiast zasadzać się w
ciemnych zaułkach na worki z Arh+ wolą kulturalnie skorumpować lekarza, który
za odpowiednią opłatą odstąpi torebkę życiodajnego płynu, lub też w
konspiracyjnym stylu, godnym wielkich narkotykowych transakcji przekazywać
sobie walizki z nią w małej kawiarence. Nawiązanie do narkotyków nie jest
przypadkowe, bowiem krew u Jarmuscha nie działa jak ekwiwalent schabowego -
poza dostarczeniem sił witalnych pozwala również wyruszyć na „wycieczkę” w
starym, dobrym, rockowym stylu. Naznaczeni wymownymi imionami Adama i Ewy
krwiopijcy przez setki lat obcowania z największymi umysłami zamieszkującymi
Ziemię stali się bardziej spragnieni sztuki, miłości i doznań duchowych niż
krwi śmiertelnych. Adam, jako awangardowy muzyk , żyje w symbiozie ze swoim
ludzkim roadie, który zapewnia mu dostawy rzadkich gitar, których sam dotyk
jest dla bohaterów źródłem ekscytacji, Eve pochłania poezję. Gdy wampiry
spotykają się w Detroit, by odnowić łączące ich uczucie, film zyskuje trzeciego
(w zasadzie czwartego, po genialnej muzyce) głównego bohatera. Cudownie
sfilmowane miasto, będące kiedyś symbolem przemysłowej potęgi Stanów odgrywa
rolę Nowego Jorku z wcześniejszych dokonań twórcy – jest brudnym,
klaustrofobicznym, pordzewiałym miejscem, gdzie czas się zatrzymał, a wraz z
nim wszyscy znajdujący się na terenie miasta. Dosadnie określa to główny
bohater, nazywając mieszkańców bandą zombie. Typowe dla Jarmuscha patrzenie na
świat przez różowe okulary.
W sferze
audiowizualnej film jest perfekcyjny. Statyka obrazu, nisko ustawiona kamera i
wylewająca się z ekranu pozorna monotonia to znaki rozpoznawcze reżysera,
zaczerpnięte w prostej linii od japońskiego mistrza, Yasujiro Ozu. Niezwykle
wazną role pełni również ścieżka dźwiękowa, z tytułem tego tekstu na czele.
Dopełnia, komentuje, wprowadza bohaterów w najbardziej emocjonalne stany.
„Only
Lovers Left Alive” jest triumfalnym powrotem Jarmuscha do formy po
nieszczególnie udanym „Limits of Control”. Reżyser stworzył film równocześnie
nietypowy dla siebie - z nieco szybszą akcją i, przede wszystkim, wprowadzając
wątek nadprzyrodzony, co zdaje się kłócić z jego tendencją do przedstawiania
swoich bohaterów w wyjątkowo naturalistyczny sposób, na tle równie
nieprzyjemnych lokacji – i zawierający wszystkie składniki, pozwalające
określić obraz mianem „czystego Jarmuscha” – z charakterystycznym stylem
kręcenia, masą czarnego humoru przebijającego się w erudycyjnych dialogach
bohaterów i tym nieuchwytnym „czymś”, co sprawia, że nie ma wątpliwości co do
autora dzieła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz