Kino surrealistyczne ma w sobie coś, co nieodparcie mnie do
niego przyciąga. Nie jestem pewien, czy jest to spowodowane faktem, że
odrealnione, dziwaczne obrazy przypominają widzowi, że to co widzi na ekranie
to tylko film, coś, co go namacalnie nie dotyczy, czy też przeciwnie,
surrealistyczne motywy eksponowane przez reżyserów mają swój odpowiednik,
kłębiący się gdzieś głęboko z tyłu głowy widza.
Lubię też, kiedy film nie jest jednoznaczny. Nie mam tu na
myśli otwartego zakończenia w stylu genialnego „Before Sunset”, które każe się
zastanawiać, jak potoczą się losy bohaterów, tylko kiedy obraz można
interpretować na wiele sposobów i każdy jest właściwy.
Lubię w końcu, kiedy krótki opis fabuły filmu nic a nic o
nim nie powie, vide „Drive” czy „Donnie Darko”.
Udało mi się kilka dni temu pójść na film, który łączy wszystkie
wymienione powyżej cechy. Mowa o „Holy Motors” w reżyserii radosnego Leosa
Caraxa. Za filmwebem: Bohaterem
filmu jest Oscar, milioner pracujący dla tajemniczej agencji. Jego zadanie
polega na wcielaniu się w obcych ludzi i poświęcaniu dla nich własnej
tożsamości. Opis intrygujący, ale w
rzeczywistości ledwie przemykający się po istocie tego, czym dla mnie było Holy
Motors. A było kilkoma filmami i jednym niepowtarzalnym doznaniem zawartymi w niecałych dwóch godzinach seansu.
Po
pierwsze Holy Motors to doskonała zabawa w kino. „O filmie w filmie w ramach
filmu”, cytując klasyka. Już pierwsza scena, w której mężczyzna w piżamie
wstaje z łóżka, by sekretnymi drzwiami dostać się na wypełnioną salę kinową, w
domyśle tę, na której to my się znajdujemy, pokazuje, że będzie to po części
obraz autotematyczny. W miarę rozwoju wypadków (choć film w zasadzie nie
posiada fabuły, ma raczej budowę nowelową. Lepszym określeniem byłoby „w miarę
rozwoju bohatera”) ten autotematyzm staje się jeszcze bardziej widoczny. Każda
nowelka, każde wcielenie bohatera to mini hołd złożony poszczególnym gatunkom
filmowym, od horroru, przez melodramat, SF, aż po musical. Do mojej
zdegenerowanej wyobraźni zdecydowanie bardziej przemawia odrealniony, może
nieco makabryczny ukłon niż słodki hołd w stylu „Artysty”. W tym pierwszym
podejściu jakby więcej szacunku, mniej wazeliny.
Po
drugie to świetna, surrealistyczna jazda, na którą zabiera nas limuzyną główny
bohater. „Praca” Oskara nie polega na wcielaniu się w dane postacie, ale na
przeistoczeniu się w nie. Jeśli postać musi kogoś zabić, Oskar go zabija, jeśli
trzeba porwać modelkę z sesji zdjęciowej, robi to. Co ciekawe, nawet gdy
zostaje wielokrotnie postrzelony, otrzepuje się i wsiada z powrotem do
limuzyny, bo przeciez nie może spóźnić się na kolejne spotkanie. Mimo, że staje
się żądanymi postaciami bez reszty, cały czas zdaje sobie sprawę z tego, że nie
jest nigdy sobą, co świetnie ilustruje scena melodramatyczna, gdy Oskar przez
chwilę jest umierającym starcem, któremu w ostatnich chwilach towarzyszy siostrzenica.
Po planowym zgonie owego wujaszka bohater grzecznie przeprasza siostrzenicę i
zabiera się do wyjścia, ale zanim opuści pokój, podziękuje siostrzenicy za miłą
współpracę. Jak się okazuje, owa kobieta trudni się tym samym co główny
bohater. Obydwoje są aktorami, których nikt nie filmuje, nikt nie ogląda.
Po
trzecie w końcu, i, moim zdaniem tym, co najważniejsze, Holy Motors jest
okropnie posępną metaforą tego, kim ludzie w ogóle, a Ty, widzu, w szczególe,
są obecnie, a raczej kim nie są. A na pewno nie są sobą. Kluczowe dla takiego
odczytania filmu były dla mnie pierwsza i ostatnia scena filmu. Pierwsza, z reżyserem obserwującym salę
kinową pokazuje, że widzowie są również wewnątrz filmu, a co za tym idzie, są
aktorami, podobnie jak Oskar. Groteskowe przebieranki, przywdziewanie różnych
masek w zależności od sytuacji jest domeną każdego człowieka, nawet jeśli po
wyjściu z seansu te maski się nie zmieniają, to i tak jakaś maska jest
przytwierdzona siłą obowiązków, zobowiązań, pędu za wygodą i poszukiwaniem
spokoju. Żaden człowiek nie jest do końca sobą, okłamuje zarówno siebie jak i
innych, nie ma w życiu żadnych świętości. Święte są tylko motory (w zasadzie z
angielska silniki), czym wali widza po oczach ostatnie ujęcie, gdzie
zaparkowane na noc limuzyny, identyczne do tej, w której podróżował główny
bohater, ożywają i wdają się między sobą w pogawędki. Gdyby się zastanowić, to właśnie
te limuzyny rozwoziły ludzi do miejsc, w których mają założyć odpowiednią
maskę, to one decydowały, kogo i kiedy mają ludzie udawać. Spełniały rolę
bóstw, decydujących o losie pasażerów. Ludzie okłamują siebie, okłamują innych,
udają kogoś, kim nie są tylko dlatego, że wymaga tego sytuacja, a rolę Boga
pełnią przedmioty materialne, co doskonale pokazuje wyjałowienie bohaterów,
którzy żarliwie kult owych świętych silników wyznają.
Nie
jest to zdecydowanie miły i ciepły film, w sam raz na niedzielne popołudnie, al
e niezaprzeczalnie Holy Motors już na początku roku zagwarantowały sobie
miejsce w moim prywatnym top ileśtam
filmów 2013 (tak, wiem, na świecie 2012).
PS. Podczas
jednej z podróży ze spotkania na spotkanie Oskar znajduje w samochodzie
karteczkę z napisem „antrakt”. Oto, jaka
wspaniałość po tym następuje:
Żeby nadrobić blogową posuchę, wklejam trochę spóźnione filmowe podsumowanie minionego roku, które (miejmy nadzieję) ukaże się w lutowym numerze Magla. Dość pobieżnie zebrałem tam filmy w kilku kategoriach (dobre/niedobre/aktor/aktorka/debiut/polskie/głupie, a wspaniałe). Nie jest to w zasadzie żaden poważniejszy tekst, raczej szybka polecajka, niemniej postaram się niedługo napisać coś dłuższego o niektórych poruszonych tam sprawach (do Ciebie mówię, Nicolasie Windingu Refnie), albo rozwinąć nieco ideę różnych TOP ileśtam czegośtam.
Smacznego:
Odyseja Filmowa 2012
Jeśli jest luty, to czas na hiperhipsterskie filmowe
podsumowanie minionego roku. Hipsterskie nie dlatego, że znajdują się w nim
undergroundowe filipińskie dramaty inicjacyjne, tylko dlatego, że pisane jest
nawet nie przed, ale już po tym, kiedy takie podsumowania były modne.
Od razu słówko sprostowania – nie każdy z wymienionych
filmów swoją światową premierę miał w anno domini 2012, ale jako że przecież
nikt nie korzysta z żadnych szemranych źródeł pozyskiwania filmów (a i wujek w
Ameryce jest towarem raczej deficytowym), przy tworzeniu zestawienia liczyła
się data polskiej premiery kinowej.
Film Roku
W 2012 roku najwięcej emocji wzbudzało delikatne, bardzo
uczuciowe i subtelne kino. Miejsce trzecie zajmują niesłychanie
optymistyczni Nietykalni Oliviera Nakache i Erica Toledano. Nietykalni bardzo jasna, zabawna, ale i
wzruszająca opowieść o nietypowej przyjaźni sparaliżowanego milionera i
opiekującego się nim czarnego imigranta, która szturmem zdobyła nie tylko
szczyty box office’u, ale i wdarła się na filmwebowe podium filmów
wszechczasów.
Drugie miejsce przypada filmowi nastrojowo mieszczącemu się na przeciwnym
biegunie niż Nietykalni. Miłość Michaela Hanekego jest dziełem
przygnębiającym, choć w pewien hipnotyzujący sposób pięknym. Skazana na
przegraną walka starszego mężczyzny z postępującą chorobą ukochanej żony
została perfekcyjnie sportretowana przez mistrza emocjonalnego rozjeżdżania
widza walcem, Michaela Hanekego, autora tak sielskich obrazków jak FunnyGames czy VideoBenny’ego.
Tytuł najlepszego filmu A.D 2012, a także najgorszego tłumaczenia tegoż
roku, należy sie najnowszemu dziecku Wesa
Andersona – MoonriseKingdom (Kochankowiezksiężyca). Słowo „dziecko” nie zostało
użyte przypadkowo, bowiem oglądając ten film widać, ile Anderson włożył w niego
pasji i miłości. Każda scena jest nietypowa, często formalnie przewrotna,
chciałoby się powiedzieć że „fikuśna”, jak dziecko właśnie. Fabuła nie jest
skomplikowana – lata 60 XXw. Para nastolatków ucieka z domu . dorośli
organizują poszukiwania zakochanych – ale naprawdę nie trzeba zaskakujących
zwrotów akcji czy wielkiej psychologii, by stworzyć doskonały film. Kochankowie... emocjonalnie odwołują się
do takich dzieł jak Dużaryba czy Interstate60. Łączy go z
nimi również pewna cudowna naiwność, lekka nierealność i fakt, że zarówno
podczas, jak i po seansie nie można z twarzy zmazać gigantycznego uśmiechu.
Warto napomknąć również o genialnej obsadzie z Brucem Willisem i Billem
Murrayem na czele.
Co ciekawe, najlepszy film, który można było premierowo obejrzeć w tym
roku w polskich kinach, powstał w 2009 roku, a wizytę w
naszym kraju zawdzięcza chyba tylko komercyjnemu sukcesowi kolejnego filmu
reżysera. Mowa o ValhallaRising Nicolasa Windinga Refna (Drive). Refn brutalnie wrzuca widza w
błoto, w którym na łańcuchu miota się główny bohater (przerażający Mads
Mikkelsen), a później każe towarzyszyć mu w mrocznej krucjacie, również wgłąb
siebie. W tym filmie nordyckie wierzenia mieszają się z chrześcijaństwem, a JądroCiemności spotyka wspomniane Drive.
Nastroju całości dopełnia techniczna strona obrazu, utrzymanego w tonacji
szarej, brudnej, brzydkiej lub ich hybrydach. Ktoś kiedyś gdzieś powiedział, że
gdyby CzasApokalipsy kręcono współcześnie, to wyglądałby właśnie jak ValhallaRising.
Rozczarowanie
W zeszłym roku rozczarowań było zaskakująco niewiele. Gdy
jakiś film zdradzał potencjał, w większości przypadków go wykorzystywał, gdy
jednak filmy zawodziły, to przeważnie zawodzili też mistrzowie, którzy za nimi
stali.
Jednym z największych rozczarowań roku były MroczneCienie Tima Burtona, które zamiast na szaloną przejażdżkę kolejką
górską zabierały widza raczej na karuzelę z plastikowymi konikami. Film podtrzymał ideę trzymania dzikiej
wyobraźni na wodzy, jak to miało miejsce w „Alicji w krainie czarów”.
Drugim mistrzem, który w 2012 „się popsuł” był Roman
Polański, którego Rzeź okazała się
być nieskomplikowanym teatrem telewizji z niezłymi dialogami, przykrą
psychologiczną płycizną i zbyt jaskrawie przerysowanymi postaciami. Nawet
stuprocentowo gwiazdorska obsada i jej niezłe
jej aktorstwo nie sprawiły, by Rzeź awansowała z przeciętnego na niezły
film.
Największym rozczarowaniem, bo związane z nim były
prawdopodobnie największe oczekiwania, okazał się Prometeusz Ridleya Scotta. Załoga statku pod tytułową nazwą
wyrusza, by znaleźć początki ludzkości. Znajduje jednak coś, co może być jej
końcem. Film, który nawet jeśli nie miał być stuprocentowym prequelem Obcego, odbierany był jako jego duchowy
następca. Scott tymczasem zaserwował widzom doskonałe technicznie, słabe
klimatycznie i tragiczne logicznie widowisko, które do legendy „obcego” ma się
jak DirtyDancing do WirującegoSeksu. Nijak.
Guilty Pleasure
Najprzyjemniejsza z kategorii, choć w tym roku nie obrodziło
we wspaniale nieambitne filmy, a przynajmniej niewiele z nich przebiło sie do
głównego nurtu.
Na najniższym stopniu podium uplasował się Artysta, który choć był tylko banalną
opowiastką, był równoczesnie filmem lekkim, bardzo zabawnym, urokliwym, a także
oryginalnym, bo pokazuje, że formuła filmu niemego wbrew pozorom się nie
wyczerpała.
Drugie miejsce zajmują Muppety,
które triumfalnie przypomniały o sobie nieco starszej widowni, a efektownie
przedstawiły się młodszej. Prawda jednak jest taka, że podczas seansu każdy na
sali miał 8 lat.
Tytuł The Guiltiest Pleasure roku 2012 należy się ex aequo
dwóm filmom, z których żadnego nie ogląda się po odejściu od wigilijnego stołu
– są to Niezniszczalni2 i Pirania3DD. W pierwszym z tych hołdów dla
starego, dobrego, grindhouse’owego kina stężenie trupa naminutę
i testosteronunakilogram
herosa przekracza wszystkie dopuszczalne normy, a wszystko to z gigantycznym
przymrużeniem oka i tonami autoironii, w drugim zaś inwazja krwiożerczych, zmutowanych piranii na park wodny
zamienia studenckie święto w krwawą walkę o przeżycie. Jako dodatkową
rekomendację warto napomknąć, że w Piranii gra niespodziewanie zdystansowany
wobec siebie David Hasselhoff, a 3DD bynajmniej nie oznacza żadnej
futurystycznej technologii, a rozmiar staników bohaterek.
Polska
W tej kategorii top 3 mógł być tylko jeden, wątpliwa jest
tylko kolejność tytułów na podium. Wciemności, Róża i Pokłosie
absolutnie zamiotły konkurencję pod dywan.
Dzieło Agnieszki Holland ląduje na miescu trzecim, bo choć
całość, jako przejmująca historia lwowskiego cwaniaczka z narażeniem życia
pomagającego podczas wojny grupce Żydów prezentowała się doskonale, to
brakowało mu czegoś, co charakteryzuje dwa pozostałe wyróżnione filmy, czyli
pewnej autentyczności, „brudu”, nawet upodlenia ludzi zmuszonych do krycia się
w kanałach.
Takiego brudu aż w nadmiarze mają Róża i Pokłosie. Drugi z
tych filmów wyszedł spod ręki mistrza polskiego-amerykańskiego kina, Władysława
Pasikowskiego, traktuje o całej palecie złych emocji i uczynków między
mieszkańcami zapadłej polskiej wsi na tle mordu w Jedwabnem i jako film
gatunkowy z pogranicza kryminału i thrillera jest kolejnym przykładem na kunszt
twórcy Psów . Jednak tym, o czym
mówiło się najwięcej w kontekście tego filmu to nie dobra gra aktorska, ciekawy
scenariusz i napięcie towarzyszące widzowi, tylko spór o to, czy Twoja prawda
jest mojsza od mojej, bo moja jest najmojsza i o ostracyzmie wobec wszystkich twórców, z Maciejem
Stuhrem na czele.
Najlepszym polskim filmem ubiegłego roku była Róża Wojciecha Smarzowskiego, reżysera,
którego każdy film urasta do rangi wydarzenia. Gdyby polskie kino współczesne
miało wystawić swój okręt flagowy, byłyby to skrajnie depresyjne, mroczne i
własnie brudne filmy Smarzowskiego, który w każdej kolejnej produkcji obnaża
to, co w ludziach jako jednostce, ale także i w nas jako Polakach jest
najgorsze. U Smarzowskiego trudno jest znaleźć uśmiech, pełno jest za to
cynizmu. „Róża” to historia trudnej relacji żołnierza i wdowy po niemieckim
żołnierzu rozgrywająca się napolskiej wsi świeżo po ormalnym zakończeniu wojny.
W Róży wszyscy zostali przez wojnę
bardzo ubrudzeni brudem, którego nie da się zmyć, a który rzuca się w oczy w
pierwszej kolejności.
Aktor/Aktorka
Wśród panów bezkonkurencyjny okazał się Michael Fassbender,
który w tym roku próbował (bez skutku) dźwigać całego Prometeusza, gdzie grał
androida, który, paradoksalnie był najbardziej ludzki spośród całej plastikowej
załogi. W korespondencyjnym pojedynku z Ryanem Goslingiem Fassbender zdaje się
wysuwać na delikatne prowadzenie.
Wśród pań najsilniej w pamięci zapadła Tilda Swinton, która
rok otworzyła niezwykłą, emocjonalną rolą w „Musimy porozmawiać o Kevinie”, a
zakończyła udziałem w najlepszym filmie roku – „Moonrise Kingdom”. Jest żywym
dowodem na to, że seksualność to w zawodzie aktora jedynie dodatek, który może
pomóc, ale nie powinien być fundamentem kariery.
Debiut
Nie obrodziło w tym roku w głośne debiuty, ale kilka z nich
z pewnością wartych jest zapamiętania.
Na trzecim miejscu próba zmierzenia się z legendą Jima
Jarmuscha. „Robert Mitchum nie żyje” to w dużym stopniu udane antykino drogi,
gdzie bohaterowie przegrani są już na starcie i tak naprawdę nie mają sensu w
życiu. Podróż, w przeciwieństwie do romantycznego ujęcia amerykańskiego nie ma
im w niczym pomóc. Po prostu się przydarzyła.
Kolejnym przykuwającym uwagę debiutem jest fenomenalny
dokument „To nie Kalifornia” prezentowany w ramach tegorocznego Warszawskiego
Festiwalu Filmowego. Film opowiada o narodzinach skateboardingu w szarych
realiach NRD. To doskonały film o sprzeciwie i pasji do deskorolki, na której z
łatwością można było przeskoczyć mur berliński.
Bezdyskusyjnie najlepszym debiutem 2012 roku okazały się być
„Bestie z południowych krain”, będące w istocie trzema filmami w jednym,
dodatkowo wymieszanymi w doskonałych proporcjach. Po pierwsze „Bestie...” to
smutny obrazek słodkiej Hushpuppy żyjącej w dysfunkcyjnej rodzinie, po drugie
to niezbyt nachalne kino katastroficzne, po trzecie w końcu wszystko to
doprawione zostało wielką garścią realizmu magicznego. Film komplenty, który
uwodzi subtelną narracją, poczuciem humoru i pewnym nieśmiałym optymizmem
przebijającym się przez beznadzieję.
Minął już prawie rok, od kiedy ostatnio coś tu wstawiłem. Nie wiem, dlaczego przestałem pisać, ale wiem, że znowu chciałbym to robić i mam nadzieję, że teraz regularnie będę zapełniał serwer nudnymi, infantylnymi wynurzeniami na tematy, o których nie mam większego pojęcia. Wydaje mi się, że po 12 miesiącach spędzonych na leżeniu, okazjonalnym douczaniu się i aktywnym psuciu wątroby z powrotem osiągnąłem poziom zarozumialstwa upoważniający do głoszenia jedynej słusznej drogi rozumowania i odbioru filmów. Kto się nie zgadza, ten kiep*
*to tak w razie, gdyby w poszukiwaniu jakiejś dziwnej pornografii ktoś jednak przypadkiem trafił na tego bloga.