Zdarzyło mi się parę
dni temu pójść na przedpremierę Muppetów, a że nie ma lepszego sposobu na
zbicie patosu niż pisanie o gadającej pluszowej żabie i zakochanej w niej
równie pluszowej świni, skrobnę o nich parę słów.
Każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z dzieciakami Jima
Hensona wie, czego można spodziewać się po najnowszym filmie z ich udziałem –
tony slapstickowego-absurdalnego humoru, kilotony większych bądź mniejszych całkiem
żywych gwiazd specjalnych oraz megatony nawiązań do popkultury i ciepłej,
wyzbytej wszelkiego cynizmu ironii. Fabuła nawet była!
Oto Walter, największy fan Muppetów podczas wycieczki do Los
Angeles przypadkowo dowiaduje się o planach niecnego Texa, który chce zburzyć
teatr Muppetów i wydobywać stamtąd ropę. O planach dowiaduje się Kermit i
postanawia zebrać rozproszoną po świecie paczkę kukiełek, by dać największy
Muppet Show w historii i zebrać kwotę umożliwiającą wykupienie i uratowanie
teatru, czasu jednak jest niewiele.
No dobra, nikt nie ukrywał, że fabuła w tym przypadku będzie
miała czwartorzędne znaczenie. Jest ona tylko pretekstem do kanonady gagów,
piosenek, zabawnych dialogów i setek innych zabiegów wywołujących uśmiech u
widza w wieku od 3 do 103 lat. Muppety od zawsze były swego rodzaju Latającym
Cyrkiem Monty Pythona dla dzieci, operowały głównie parodią, choć od Johna
Cleese’a i spółki różniło je to, że na celownik brały popkulturę – opery mydlane,
filmy, mody, znane piosenki, programy telewizyjne. Tak jest i tym razem, w
bardzo ciepły i nienachlany sposób wyśmiane zostało dosłownie wszystko, czym
karmi się masową publiczność, choć „wyśmiane” to nieodpowiednie słowo. Bardziej
na miejscu byłoby „puściły oczko do widza”, i to do każdego widza, od małych
dzieci, przez fanki „Diabeł Ubiera się u Prady”, aż po ludzi zaznajomionych z
Tarantino. Wielką sztuką jest zmieszczenie takiej ilości gagów i nawiązań w
jednym filmie bez wywołania uczucia przesytu, a Muppety, będące w istocie
kolażem motywów, klisz, czy wręcz konkretnych scen znanych z kultury
popularnej, ogląda się jednym tchem. Nie usiłują jednak kukiełki być zabawne na
Shrekową modłę, który tak naprawdę filmem dla dzieci nie był. Siła Muppetów
tkwi w tym, że całą treść dla dojrzalszego widza zawierają w nieco naiwnej, ale
przez to rozbrajająco szczerej formie, w świecie, w którym Muppety reprezentują
dzieci, zmuszone do konfrontacji z dorosłymi. Albo raczej to z dziecka, co
chciałby w sobie zachować każdy dorosły, ale tylko nielicznym (jak gościom ich
programu w serialu, czy Gary’emu, głównemu „prawdziwemu” bohaterowi najnowszej
wersji kinowej) się to udaje.
Chwała twórcom, którzy zdecydowali się pozostawić styl
wizualny Muppetów bez zmian i nie silili się na „innowacyjne” ekstrawagancje,
dzięki czemu dla każdego zaznajomionego z Kermitem i spółką film może być miłą
wycieczką w przeszłość i pewnego rodzaju pokrzepieniem, że trochę dziecka w nas
jeszcze tkwi.
W obrazie przewija się cała armia „prawdziwych” gwiazd,
występ każdej z nich, choćby epizodyczny wydaje się wynikać z faktu, że po
prostu chcieli znaleźć się w tym filmie, bo Muppety to ich bajka, a jeśli nawet
jest inaczej, to twórcy podchodzą do tego z dystansem (gwiazdka Disneya mówiąca,
że przyszła, bo agent jej kazał). Wymienić znanych i lubianych, którzy
wystąpili w filmie będzie ciężko, ale, od czego jest Internet. Uwaga, W FILMIE
O KUKIEŁKACH podziwiać mogliśmy m.in. Jasona Segela (przy okazji twórca
scenariusza), Chrisa Coopera, Jacka Blacka, Zacha Galifanakisa, Whoopi
Goldberg, Emily Blunt, Selenę Gomez, Davida Grohla, Neila Patricka Harrisa i
wielu innych.
Coś z tym filmem jest nie tak, skoro nawet taki ponury snob
jak ja przez cały seans miał na twarzy uśmiech przyprawiający o skurcze mięśni
twarzy, a niekiedy śmiechem zagłuszał przeważające w sali dzieci. Albo po
prostu się starzeję i zaczynam doceniać czystą radość bijącą z ekranu od tych
małych pluszowych hippisów. Tak czy inaczej, z całego mojego przegniłego serca
polecam każdemu*
*Znowu zapomniałem, że nikt tego nie czyta
wiem, że to nie muppet, ale nie mogłem się powstrzymać