Tekst na filmwebowe "Powiększenie" -nie do końca udany, ale może nie do końca tragiczny, za to na pewno bardzo długi. Smacznego.
Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to
siła.
Na rewelacje Edwarda Snowdena o wścibskim rządzie Stanów
Zjednoczonych, którzy przez PRYZMAT podgląda
i podsłuchuje Bogu ducha winnych Amerykanów niemal wszyscy zareagowali
zdumieniem. Nie powinni, przecież już przeszło 75 lat temu George Orwell w
swoim „Roku 1984” opisał funkcjonowanie państwa nadopiekuńczego, które z
okutymi butami wchodzi w intymność swoich obywateli, ba, my sami nosimy w sobie
zestaw cech Wielkiego Brata, podglądacza ostatecznego.
Ministerstwo Obfitości
Choć w realnym świecie pojęcie myślozbrodni nie figuruje w
kodeksie karnym, szereg twórców w powieści Orwella znalazł pożywkę dla swojej
kreatywności. Dosadna wizja totalitarnego państwa stale pobudza wyobraźnię
twórców, zarówno tych wyglądających z szuflady z napisem „kino ambitne”, jak i
rozhasanych reżyserów kina popularnego. Oprócz dosłownych ekranizacji powstał
szereg reinterpretacji, a także filmów, nad którymi po prostu unosi się
fatalistyczny, orwellowski duch.
Jako pierwszy zekranizowania „Roku...” podjął się Michael
Anderson w niespełna 7 lat po wydaniu książkowego pierwowzoru. Wersja z 1956
zniknęła jednak w pomroce dziejów, jedynym wartym zapamiętania akcentem była
obsadowa ciekawostka – głównego bohatera, Winstona Smitha, zagrał Edmond
O’Brien (O’Brien to postać kluczowa dla fabuły książki). Znacznie bardziej
udana okazała się próba z tytułowego roku. „Rok 1984” A.D 1984 w reżyserii
Michaela Radforda kusił świetną obsadą z Johnem Hurtem i Richardem Burtonem na
czele, doskonałą, brudną scenografią i wiernością pierwowzororowi. Żadnej z
dosłownych interpretacji książki nie udało się jednak osiągnąć siły
oddziaływania wersji literackiej właśnie poprzez kurczowe trzymanie się
książki. Świat wykreowany przez Orwella w dosłownym wydaniu zdaje się nie do
zaakceptowania w kinie, ponieważ trudno zaklasyfikować go do konkretnego
gatunku – nie jest to ani science-fiction, ani dramat w sensie stricte –a co za
tym idzie, ciężko wtłoczyć go w ramy seansu filmowego. Ostra satyra sącząca się
z kart powieści umyka gdzieś w tłumaczeniu na język filmu, dlatego za znacznie
lepsze uznaje się filmy zaledwie „Rokiem” inspirowane, maglujące Angsoc przez
wrażliwość twórcy.
Ministerstwo Miłości
Na przykład filmy takie jak „Ucieczka Logana” autorstwa
Michaela Andersona (twórcy pierwszej ekranizacji „Roku” z 1954r.). Beznadzieja
życia bohaterów „Ucieczki” nie ogranicza się, jak w „1984” do wegetowania i
tłamszenia indywidualności. Tutaj, pomimo pozornej idylli, wszyscy ludzie po
swoich 30. urodzinach zmuszani są do popełnienia samobójstwa, w celu
dostąpienia rzekomej reinkarnacji. W „Ucieczce Logana” poza jasnymi
Orwellowskimi inspiracjami w postaci Wielkiego Brata i bezlitosnego
totalitarnego państwa przyszłości z całym propagandowym bogactwem inwentarza
przebija motyw sekty, parareligijnego uwielbienia. Obydwa wątki doskonale się
ze sobą łączą, tworząc przerażającą wizję zdegenerowanej przyszłości w bardzo
orwellowskim duchu. Podobną tematykę podejmuje „Wyspa” Michaela Baya – w
zamkniętym, ultranowoczesnym kompleksie żyją setki ludzi, których kazdy krok
jest kontrolowany, a niewłaściwe zachowania stają się przedmiotem
natychmiastowej interwencji odpowiednich służb. Gdy bohater, grany przez Ewana
McGregora Lincoln sześć-echo, odkrywa, że świat, w którym żyje nie jest tym, na
co wygląda, postanawia uciec, zabierając ze sobą Jordan Dwa-Delta (Scarlett
Johansson). Pomimo stricte rozrywkowego rodowodu „Wyspa” czerpie z Orwella
pełnymi garściami, przenosząc do swojego świata nie tylko elementy ustroju
Oceanii, ale także typy bohaterów i ich poszczególne zachowania.
Na przeciwległym biegunie znajdują się bohaterowie, którzy
po odkryciu, że świat nie jest wcale taki, jakim widzieli go do tej pory,
zamiast uciekać, usiłują wziąć sprawy we własne ręce, nierzadko pokaźnie
umięśnione i uzbrojone w cały arsenał broni palnej. Tak właśnie postąpił Nada z
„Oni żyją” Johna Carpentera z 1988 roku, który po założeniu specjalnych
okularów zobaczył świat, jakim jest naprawdę – pełnym propagandy miejscem rządzonym
przez... kosmitów. Miejscem, w którym ludzie tylko pozornie są wolni, w
rzeczywistości zaś niczym marionetki realizują plany nowych władców naszej
planety. Grany przez zapaśnika Roddy’ego Pipera Nada po doznaniu oświecenia
chwyta za broń i przyłącza się do ruchu oporu, by obalić tyranię
zakamuflowanych kosmitów. „Oni żyją” to w gruncie rzeczy średnio zrealizowane
kino klasy B z drewnianym aktorstwem i kiepskim scenariuszem, ale orwellowska i
antykonsumpcyjna zarazem wymowa sprawia, że stają się czymś więcej. O klasie
filmu w dużym stopniu decyduje jedna, konkretna scena, w pewien sposób
surrealistyczna bijatyka, podczas której jedna ze stron jest gotowa oddać kawał
zdrowia, aby tylko nie przejrzeć na oczy. Strach przed utratą wygodnego życia
wygrywa z możliwością poznania prawdy.
Bliższą książce i poważniejszą wizję przedstawił Kurt Wimmer
w swoim „Equilibrium”. Film posiada własną tożsamość, nie kopiuje Orwella
wprost, ale ogrom analogii nie daje złudzeń, że do czynienia mamy z autorską
interpretacją „Roku”. Tłumienie indywidualności, skuteczne zabijanie ludzkich
odruchów, wąska grupa uprzywilejowanej elity, inwigilacja, bezwzględna walka z
jakimkolwiek przejawem sprzeciwu, człowiek, który ma dość – to wszystko cechy
wspólne książki oraz filmu. U Wimmera „1984” ukrywa się pod fasadą
wysokooktanowej akcji i świetnych efektów specjalnych. Pomimo położenia
większego nacisku na walory wizualno-rozrywkowe, wizja Orwella przedstawiona
została w sposób sugestywny i niepokojący, do czego w znacznym stopniu przyczynili
się aktorzy, z Christianem Bale’m na czele, którzy świetnie wywiązali się ze
swoich ról. Swoistą syntezą obydwu obrazów jest „V jak Vendetta”. Wysmakowany
stylistycznie film przedstawia walkę romantycznego V z totalitarną władzą,
walkę wolności osobistej z państwem, wolność tą kradnącym.
Ministerstwo Głupich
kroków
Wszystkie z wymienionych wyżej filmów, poza dosłownymi
ekranizacjami, przemycały ducha „Roku 1984” pod przykrywką kina gatunkowego.
Jak się jednak okazało, by Orwell mógł uderzyć z pełną mocą nie trzeba było
wprowadzać do niego baletowych walk czy
niesamowitych efektów specjalnych. Jedyne, czego potrzeba było do
popełnienia ekranizacji możliwie bliskiej ideałowi to odpowiedni człowiek,
który przefiltrowałby książkę przez własną percepcję, która wchodzi w rezonans
z percepcją twórcy „Roku 1894”. Mowa o Terry’m Gilliamie, który w 1985 roku
nakręcił „Brazil”, będące zarówno dziełem na wskroś gilliamowym, na wskroś
pythonowskim, jak i na wskroś orwellowskim. Gilliam zdarł z pierwowzoru wierzchnią
warstwę powagi i ubrał go w kostium absurdu. Satyra zawarta w dziele przestała
być przesadnie ponura, co nie znaczy, że w głębi film nie pozostał mroczny,
brudny i depresyjny. Całości dopełnia niepodrabialny zmysł estetyczny twórcy,
kreującego psychodeliczne wizje i surrealistyczne zachowania z niebywałą
precyzją. Nie bez powodu „Brazil” uznawany bywa za najlepszy film lat 80.
Wielcy my patrzymy.
Przyglądanie się przez ekran telewizora totalitarnym tworom
w skali makro bywa przerażające, lęk przed ziszczeniem się owego czarnego
scenariusza jest rzeczą absolutnie naturalną. Rzadko jednak jesteśmy sobie w
stanie uświadomić, że niemal każda ze składowych „Roku 1984” istnieje również w
mikroskali, nie na terenie państwa, tylko pokoju. Czymże innym niż wtrąceniem
do kilkupokojowej Oceanii są igraszki Jigsawa z nadmiernie rozrośniętej serii
„Piła”? Czy fabuła „Lotu nad Kukułczym Gniazdem” nie rozgrywa się gdzieś w
Ministerstwie Miłości? Nieustannie obserwowani ludzie zmuszani przez
zawiadującego wszystkim tyrana do wykonywania sprzecznych ze swoim sumieniem
czynności, w sytuacji stałego zagrożenia – brzmi znajomo. Sam Roman Polański z
braku rzeczywistego Wielkiego Brata wytworzył kolektywny obraz swoich sąsiadów
z „Lokatora” jako wiecznie inwigilujących, śledzących każdy jego krok szpiegów.
Idąc o krok dalej, czy tak trudno w nas samych, widzach,
byłoby znaleźć cechy Wielkiego Podglądacza? Odchodząc od samej istoty seansu
filmowego jako wejścia w przestrzeń życiową wykreowanych przez bohaterów
postaci, są obrazy, które smakując zakazanym owocem, magnetycznie przyciągają
wzrok lekko zmieszanego widza. Takim filmem jest na przykład „Funny Games”
Michaela Hanekego. Stężenie okrucieństwa i przemocy jest w filmie tak duże, że
naturalną reakcją byłoby odwrócenie wzroku. (Anty)Bohaterowie są tego świadomi,
tak samo jak wiedzą, że mimo wszystko wzroku nie odwrócimy, dlatego stosują
szereg zabiegów, czasem nawet dosłownie puszczając oko, utwierdzając tylko w
przekonaniu, że oto przez dziurkę od klucza obserwujemy coś, co nie jest
przeznaczone dla naszych oczu. I nie możemy się od tej dziurki oderwać.
Jeszcze nie tak dawno temu cała Polska z wypiekami na twarzy
przyglądała się, poprzez działające dwadzieścia cztery godziny na dobę kamery,
mieszkańcom domu „Wielkiego Brata”. Zamknięci w nim ludzie, bez dostępu do
świata zewnętrznego za zadanie mieli zaskarbić sobie przychylność widzów, która
skutkowała dłuższym ich pobytem w owym domu i zwiększeniem szansy na końcową
nagrodę. Poza wykreowaniem szeregu niskojakościowych celebrytów i
przyczynieniem się do powstania perełki rodzimej kinematografii - „Gulczas, a
jak myślisz?” - program zwrócił uwagę
na ciekawe socjologicznie zjawisko.
Pragniemy podglądać innych, ich codzienne życie. „Big Brother” to nie tylko
zadania, podczas których uczestnicy musieli wykazać się sprawnością, luzem czy
dystansem do siebie, to głównie oglądanie porannej toalety mieszkańców czy przygotowywanie
przez nich posiłków. Transmitowane na żywo. W takim środowisku Peter Weir
umieścił bohatera swojego „Truman Show”. Truman Burbank jest bohaterem
największego reality show w dziejach. Każdy jego krok śledzą dziesiątki kamer,
najdrobniejszy nawet ruch jest transmitowany na żywo. Istnieje jednak jedna
zasadnicza różnica między bohaterem, a uczestnikami Big Brothera – Truman nie
ma pojęcia, że jego życie stanowi rozrywkę dla milionów telewidzów. Gdy
dowiaduje się, że każde zdarzenie, od witających go sąsiadów, aż po przyjęcie
urodzinowe jest starannie wyreżyserowane, podejmuje próbę wydostania się spod
gigantycznego klosza.
Ewaporacja
Co jednak, gdy podglądanie życia nie wystarcza? Naturalnym
następstwem jest chęć podejrzenia śmierci. W tym kierunku poszedł Stephen King,
gdy opublikował „Wielki Marsz”. Tytułowy marsz to transmitowane na wielką skalę
zawody. Stu nastoletnich chłopców ma za zadanie maszerować z prędkością 4 mil
na godzinę. Każdy, kogo pokona zmęczenie, dostaje czerwoną kartkę – kule z
karabinu. King opisuje niezdrową fascynację
widzów, dopingujących równie głośno zawodników, co dzierżących karabiny
żołnierzy. Bliźniaczo podobny zamysł przyświecał twórcom „Igrzysk Śmierci”. W
totalitarnym państwie przyszłości co roku para
trybutów z każdego z dwunastu dystryktów kraju musi zmierzyć się ze
sobą, walcząc na śmierć i życie. Poza mordowaniem się nawzajem uczestnicy muszą
dbać również o to, by publiczność, a za nimi sponsorzy, obdarzyli ich sympatią,
która skutkować może nadesłaniem paczki z lekami lub bronią. Choć wizje z
„Truman show” czy „Igrzysk Śmierci” zrodziły się wyłącznie w wyobraźni twórców,
to obydwie stanowią rozbudowaną wersję reality show „Wielkiego Brata”.
Zgłoszenia do programu zastąpiło wcielenie do niego bez woli bohatera, a smsy
poparcia zastąpiono decyzją, kto przeżyje kolejny dzień.
Dwójmyślenie
Już czwarte pokolenie z przerażeniem zaczytuje się w magnum
opus George’a Orwella, zapominając, że wizja zawarta w powieści może znaleźć
swoje odzwierciedlenie we współczesnym świecie, choć nie zawsze na tak wielką,
międzynarodową skalę. Wynajdowanie podobieństw między rzeczywistością, a
światem wymienionych filmów może prowadzić do niepokojącej konstatacji –chęć
podglądania, inwigilowania innych i decydowania o ich losie nie jest wyłącznie
domeną wynaturzonych ustrojów politycznych, chęci te tkwią często w jednostkach,
które dla wielkiej polityki nie istnieją. Innymi słowy – Wielki Brat siedzi w
każdym z nas.